StarCraft Area Forum

Miejsce dla was => Artykuły, opowiadania => Wątek zaczęty przez: Der_SpeeDer w Września 22, 2009, 12:18:24 am

Tytuł: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Września 22, 2009, 12:18:24 am
Regulamin tego działu jest na tyle lakoniczny, że trudno mi powiedzieć, czy wolno mi robić to, co chcę zrobić, ale niech będzie. W każdym razie po kilkukrotnej wykładni nie znalazłem niczego, co by mi tego zabraniało.

Chciałbym mianowicie zaprezentować jedno ze swoich opowiadań. Nie jest jeszcze ukończone, i jego pisanie zapewne zajmie mi parę tygodni (wiele tu zależy od weny, nastroju i pomysłów), ale mam już gotowe ponad dwadzieścia stron.
Rzecz się dzieje w wykreowanym na potrzeby mojej twórczości uniwersum, ze swoją własną historią, rasami i kulturą tychże, ale postarałem się napisać "Niezdobyte drogi" w taki sposób, aby osoby, którym owo uniwersum jest obce, nie pogubiły się.
Osoby, które trochę książek SF za sobą mają, prosiłbym o wypowiedzenie się na temat stylu i poziomu całości.

-----------------------------------------------------------


KRĄŻOWNIK LINIOWY „ANTERONAI”, KLASA TEKADE
DRUGA FLOTA PATROLOWA SVS
SEKTOR GUVERA, UKŁAD IRYDA, ROK 3240 CZASU ALFA


   Rozmowy w mesie oficerskiej ucichły, jak ucięte nożem, gdy przez słaby gwar przebił się przenikliwy dźwięk umieszczonego tam komunikatora. Sztućce, dzierżone w łuskowatych dłoniach, zastygły nad talerzami, a oczy wszystkich obecnych tu soreviańskich oficerów zwróciły się w jedną stronę. Po krótkiej chwili konsternacji, dowódca zerwał się ze swojego miejsca przy długim stole, podchodząc do odzywającego się miarowo urządzenia na ścianie i wciskując guzik nadawania szponiastym palcem.
   -   Co znowu? – warknął ze zniecierpliwieniem
   -   Mai nigate karimo, otrzymaliśmy wezwanie od terrańskiego Czternastego Zespołu Ładunkowego – zaskrzeczał głos kapitana flagowego
   -   Terrański konwój? Co z nimi? Co to za wezwanie?
   -   Sygnał SOS. Opuszczają tunel nadprzestrzenny w pobliżu orbity Irydy IX i proszą o natychmiastową pomoc militarną. Są pod ostrzałem.
   -   Auvelianie? – zapytał dowódca, zwężając gadzie oczy
   -   Nie powiedzieli. Jakie są rozkazy, mai nigate karimo?
   Oficer nie był zadowolony. Ledwie zdążył zasiąść do spóźnionego nuvere, mając za sobą i tak męczący dzień, gdy nagłe wydarzenie zmusiło go do powrotu na stanowisko. Smagnął podłogę długim ogonem w wyrazie irytacji.
   -   Obrać nowy kurs i przygotować się do przechwycenia sił nieprzyjaciela – zawarczał, nie kryjąc zniecierpliwienia – Na stanowiska bojowe. Niech pozostałe okręty trzymają się blisko i utrzymują zwarty szyk.
   -   Tak jest, mai nigate karimo.
   Dowódca odstąpił od komunikatora, odwracając się ku drzwiom. Nie rzekł nic, tylko rzucił krótkie spojrzenie pozostałym oficerom, po czym wypadł na korytarz, szybkimi krokami zmierzając w stronę mostka.
   Aneli Valanilus dzierżył rangę mai nigate karimo, która była we flocie soreviańskiej odpowiednikiem kontradmirała. Do swojego obecnego stanowiska doszedł po wielu latach przykładnej służby, czynnie uczestnicząc w bataliach z obcymi rasami Auvelian oraz Ildan. Niedawno jednak złożył podanie o przeniesienie do Floty Patrolowej, licząc, że oznacza to dla niego pewien okres spokoju. Miał zamiar chwilowo odpocząć od walki, zaś objęcie komendy nad jednym z pomniejszych zespołów okrętów, patrolujących strefę wpływów SVS dawało mu taką możliwość. Toteż teraz pod maską irytacji ukrywał też pewien niepokój – sektor Guvera, wchodzący w skład terrańskiej przestrzeni kosmicznej, był uznawany za strefę bezpieczną, dziwne zatem, że doszło tutaj do jakiejś walki.
   Dowódca musiał dostać się jeszcze windą na wyższy poziom, jednak rychło dotarł na mostek. Zajął swoje miejsce koło kapitana flagowego, lustrując wzrokiem monitory oraz oczekujących na rozkazy techników, podłączonych do systemów okrętu. Całe pomieszczenie przypominało nieco galeryjkę – dowódcy zajmowali miejsca na niewielkim podwyższeniu, a tuż przed nimi, nieco poniżej, znajdowało się dwóch sterników, z czarnymi wizjerami na głowach. Dalej, przy stanowiskach komputerowych – dwóch po bokach i dwóch z przodu – zasiadali technicy. Jeden z nich odpowiedzialny był za łączność, drugi za sensory, trzeci za pancerz, osłony i uzbrojenie, a czwarty za gospodarowanie energią.
   -   Mai nigate karimo na mostku – oznajmił chłodny głos, który został szybko zagłuszony przez Aneliego
   -   Jaka jest sytuacja? Żądam meldunków!
   -   Jesteśmy w drodze do strefy przejścia – rzekł kapitan, poruszając się niespokojnie w fotelu – Spotkamy się tutaj z konwojem z planety Avalon. Jest tam blisko pięćset jednostek handlowych, z pełnymi ładowniami.
   -   Utrzymujcie bezpieczną odległość. Wciąż mamy z nimi kontakt?
   -   Słaby. Coś ich zagłusza. Ale wciąż odbieramy wezwanie o pomoc. Leci na wszystkich kanałach.
   -   Puść to przez głośnik. I uruchom translator, jeśli jeszcze tego nie zrobili.
   Aneli nie zawracał sobie nigdy głowy nauką ludzkiego języka, ani go nie poznał. Tak jak inni załoganci „Anteronai”, nie był przecież człowiekiem – należał do rasy Sorevian, humanoidalnych jaszczurów, którzy niegdyś znajdowali się w stanie wojny z Terranami. Jak na ironię, konflikt ów zaczął się na rodzinnej planecie gadów, gdzie swoją inwazję podjęli ludzie, lecz to Sorevianie mieli się okazać tymi, którzy śmieją się ostatni. W toku rozwijającego się na przestrzeni lat konfliktu odnosili nad Terranami kolejne, coraz bardziej miażdżące zwycięstwa, nim wreszcie zadali im ostateczną klęskę na ich własnym macierzystym świecie. Po wygranej wojnie, jaszczury sprawowały kontrolę nad upadłym ludzkim imperium – i choć nie ingerowały bezpośrednio w suwerenną władzę Globalnej Terrańskiej Federacji, ani nie stosowały terroru, czerpały pewne zyski, pobierając regularne trybuty w postaci ułamków ogólnie eksploatowanych na poszczególnych planetach zasobów. Surowce te były cyklicznie transportowane na światy SVS przez ogromne konwoje terrańskich statków handlowych.
   Teraz zaś jeden z takich konwojów został zaatakowany, co było zjawiskiem prawie w ogóle niespotykanym.
   -   Tu komodor Alan Cromwell, dowódca Czternastego Zespołu Ładunkowego, z mostka „Astry” – odezwał się wymówiony przerażonym głosem komunikat – To sygnał SOS statusu priorytetowego, jesteśmy atakowani. Uszkodzonych lub zniszczonych jest już blisko dziesięć procent statków, sytuacja pogarsza się z każdą chwilą. Opuszczamy nadprzestrzeń portalem w strefie Irydy IX. Prosimy o natychmiastową pomoc wojskową od każdego odbierającego ten sygnał. Powtarzam, tu komodor Alan Cromwell…
   Wołanie o pomoc szło w kółko i podoficer łączności przerwał sygnał, kiedy wyraźnie przestraszony człowiek po raz powtórny prosił o wsparcie.
   -   Weszli do ich tunelu nadprzestrzennego – zastanowił się Aneli, gładząc się dłonią po wydłużonej szczęce – Nigdy się z czymś takim nie spotkałem.
   -   Mai nigate karimo – powiedział jeden z techników zniekształconym głosem – Portal otwiera się w odległości dwustu tysięcy lideanów od naszej pozycji. Kontakt nastąpi za mniej niż enelit.
   -   Ogłosić alarm bojowy – nakazał Aneli – Wyślijcie rozkazy do pozostałych, niech rozwiną szyk manei.
   Rozległ się niski, przeciągły sygnał ostrzegawczy, który przetoczył się po wszystkich pokładach „Anteronai”, a oświetlenie na mostku zmieniło się z białego na czerwone.
   -   Szybciej, w imię Feomara – warknął mai nigate karimo – Niszczyciele eskortowe na czoło, pogońcie je. Przygotować uzbrojenie, ale wstrzymać ogień do otrzymania rozkazu. Jak hangar?
   -   Myśliwce wciąż gotowe – ponownie rozległ się zniekształcony głos jednego z techników – Paliwo uzupełnione, komory załadowane torpedami i rakietami protonowymi, zgodnie z pańskimi rozkazami.
   -   Piloci do maszyn, już. Pozostać w stanie gotowości. Torpedyści są na stanowiskach?
   -   Tak jest, mai nigate karimo.
   -   Czekać na rozkazy. Gdzie ten konwój?
   -   Powinni wychodzić z tunelu nadprzestrzennego… teraz.
   Portale do innego wymiaru były same w sobie trudno dostrzegalne na tle próżni, ale stawały się dużo wyraźniejsze, gdy przedostawały się przez nie statki kosmiczne. Właśnie w chwili, kiedy padło ostatnie słowo technika, w polu widzenia „Anteronai”, na rejestrującym obraz z przednich kamer głównym ekranie, pojawiło się wiele jednostek gwiezdnych, przedzierając się przez wyrwy w czasoprzestrzeni, jak w osmozie. Aneli rozpoznał natychmiast terrańskie frachtowce, masowce i gazowce, których po minucie było już kilkaset. Oprócz nich jednak z części portali wydostały się nieznane jaszczurowi okręty. Co do jednego był pewien – nie mieli do czynienia z Auvelianami. Ani też z Ildanami.
   -   Aktywujemy siatki czujników – kolejny meldunek technika – Wygląda na to, że mamy nietypowe odczyty.
   -   Rozpoznanie sił nieprzyjaciela? – zapytał Aneli, pochylając się do przodu w fotelu
   -   Brak identyfikacji. Liczne anomalie.
   -   Nieważne. Namierzyć nowe cele. Sprawdzić przestrzeń w poszukiwaniu wrogich myśliwców lub innych małych jednostek. Niszczyciele rakietowe i fregaty mają osłaniać formację.
   -   Mamy około pięćdziesięciu pomniejszych odczytów, ale nadal brak identyfikacji.
   Aneli zacisnął szczęki, coraz bardziej zdenerwowany. Czerwone światło zalewało mostek jak krew, co działało na niego pokrzepiająco, pobudzając uśpionego w nim drapieżnika, teraz jednak do głosu dochodził też racjonalizm. Nie mógł się porywać z motyką na słońce, nie znając przeciwnika. Jak na razie wciąż nie miał pojęcia, do czego ci tajemniczy napastnicy są zdolni i jaką rozporządzają siłą. Sam Aneli dysponował flotyllą w liczbie dwóch niszczycieli eskortowych klasy Sonore, dwóch niszczycieli rakietowych klasy Ketami, trzech kanonierek klasy Togare oraz trzech fregat klasy Degate. Nie była to zbyt imponująca siła bojowa.
   -   Terrańskie jednostki cywilne ponoszą ciężkie straty – zameldował technik – Czy mamy interweniować?
   Z gardła Aneliego wydał się gniewny pomruk, zew szykującego się do ataku drapieżcy, kiedy oficer postanowił, iż wobec nie znanego im dotąd wroga nie będzie tracił czasu na półśrodki.
   -   Tak, bezzwłocznie – zawarczał, obnażając zęby – Mała naprzód. Oddajcie pięć salw z całej artylerii. Wyślijcie natychmiast wszystkie trzy eskadry myśliwców. Jeżeli nieprzyjaciel nie zaprzestanie ataku i nie wycofa się, ponowimy ogień. Niech nas Feomar prowadzi.
   Formacja zaczęła się posuwać do przodu, a Aneli mógł się lepiej przyjrzeć widocznym na głównym ekranie przeciwnikom. Ich okręty były małej i średniej wielkości, a ich całkowita liczebność nie sięgała setki, z czego większość stanowiły jednostki lekkie. Z bliższej odległości mai nigate karimo był w stanie zidentyfikować i zdefiniować okręty wroga. Te większe, które były przypuszczalnie niszczycielami, były podłużnego kształtu i miały w sobie coś z insektów. Ich kadłuby były zielonkawe, i zdawało się, iż są one na poły zbudowane z metali, a na poły z żywej tkanki.
   Biostatki? – pomyślał jaszczur, ale zaraz uznał, że nie ma to w tej chwili znaczenia.
   -   Otworzyć ogień – zakomenderował – Wziąć na cel najbliżej położone duże okręty. Myśliwce niech rozprawią się z ich osłoną.
   Soreviańskie eskadry myśliwskie, dwie Sokagaiów i jedna Evurenów, wysforowały się przed formację okrętów, dopadając wrogie jednostki, które atakowały bezlitośnie bezbronne statki terrańskie. Nieprzyjaciel nie był gotowy na taki atak – kilkanaście pierwszych jednostek zostało zniszczonych od razu, a jaszczury nie dały im szansy na reakcję. Gdy „Anteronai” znalazł się dostatecznie blisko, otworzył ogień z głównej artylerii, na którą składało się dwanaście podwójnych, dwulufowych, ciężkich dział laserowych. Odezwały się także cztery baterie średnich dział laserowych, a także broń idących na czele niszczycieli. Po pięciu pierwszych salwach jeden z wrogich okrętów był już praktycznie zniszczony, a trzy inne ciężko uszkodzone. Nie zniechęciło to jednak napastników do kontynuowania ataku – podczas gdy część ich jednostek wciąż atakowała Terran, próbując jednocześnie walczyć ze soreviańskimi myśliwcami, reszta poczęła obracać swoje uderzenie przeciwko flotylli Aneliego.
   -   Tu garave Tanei – padła w komunikatorze wiadomość od dowódcy dywizjonu myśliwców – Ponoszą ciężkie straty, ale my sami straciliśmy już trzy Sokagaie. Wygląda na to, że oni próbują się dostać na pokład tych frachtowców, wysyłają na nie coś w rodzaju abordażowców.
   -   Zniszczcie je, garave – nakazał Aneli – Jeżeli będzie to konieczne, sami dokonamy abordażu i odbijemy te statki.
   Spostrzegłszy, iż wrogowie nie mają zamiaru składać broni, a część z nich zaczyna ostrzeliwać okręty soreviańskie zielonymi wiązkami energii, mai nigate karimo wydał kolejne polecenie.
   -   Strzelać bez rozkazu – rzekł mrukliwym głosem – Zniszczyć ich, albo zmusić do wycofania się.
   Dotychczasowy przebieg bitwy był dla jaszczura pokrzepieniem. Okazywało się, że ich wrogowie są jak najbardziej możliwi do pokonania, a ostrzał ze soreviańskich okrętów jest skuteczny. Gad zamruczał z satysfakcją, widząc, jak jeden z wrogich niszczycieli ulega stopniowemu zniszczeniu pod ogniem Sorevian, dając upust swojej drapieżniczej naturze.
   Wtedy jednak do walki włączyły się, wydostając z tunelu nadprzestrzennego, jeszcze trzy wrogie okręty – dwa kolejne niszczyciele oraz jeden zdecydowanie większy od wszystkich pozostałych, co do którego Aneli przypuszczał, iż jest krążownikiem albo okrętem liniowym. Nowy wróg natychmiast przystąpił do ataku, ostrzeliwując soreviańskie niszczyciele. Te były już uszkodzone wskutek dotychczasowej walki, a broń nowego napastnika powodowała u nich dodatkowe, dość poważne szkody. Formacja zaczęła się rozpraszać, gdy kanonierki, wspierające niszczyciele, cofnęły się w obawie przed unicestwieniem.
   Kolejny strzał trafił w „Anteronai”, uderzając w przednią osłonę. Aneli uznał, że nie ma innego wyjścia. Musiał zastosować ostrzejsze środki.
   -   Namierzyć tego wielkiego drania – warknął – karimo, atak torpedowy.
   -   Tak jest – potwierdził kapitan flagowy, po czym zwrócił się do załogi – Wyślijcie rozkazy do torpedystów. Aktywować dziobowe wyrzutnie torpedowe.
   Wystrzeliwane przez krążowniki liniowe klasy Tekade ciężkie pociski balistyczne typu Daenture były najpotężniejszą bronią, jaką te dysponowały. Miały ładunek termonuklearny, a tym samym potężną siłę rażenia.
   -   Namiar na cel: sto trzynaście, pięćdziesiąt, trzysta siedem – oznajmił technik na mostku, przekazując koordynaty torpedystom – Wziąć poprawkę na piętnaście, dwadzieścia dwa.
   -   Gotowe! – nadeszło potwierdzenie ze stanowiska obsługi ogniowej
   -   Namiar zmieniać na bieżąco.
   -   Pokrycie!
   -   W porządku – powiedział kapitan, wpatrując się teraz wespół z Anelim bardzo uważnie w główny ekran, chcąc dokładnie zaobserwować, jaki będzie efekt – Odpowietrzyć wyrzutnie jeden i dwa. Uzbroić ładunki termonuklearne.
   -   Gotowe, karimo!
   -   Dobrze. Otworzyć pokrywy wylotowe.
   Mai nigate karimo ściągnął długie wargi, odsłaniając ostre kły w wyrazie wściekłości, kiedy ujrzał na jednym z monitorów, jak stojący na przedzie niszczyciel „Ezaniel” rozrywa od środka eksplozja. Słyszał jednocześnie dobiegające z komunikatora wołania kapitana okrętu, meldującego o krytycznych uszkodzeniach.
   -   Wyrzutnia pierwsza i druga, zezwalam na strzał! – krzyknął Aneli
   -   Wyrzutnia jeden, pal! – zawołał kapitan „Anteronai”
   Nastąpiła krótka, około sekundowa pauza, po czym Sorevianin zawołał ponownie.
   -   Wyrzutnia dwa… pal!
   Aneli zaplótł palce, obserwując mknące ku celowi, ogromne torpedy. Oczekiwał, jaki efekt wywołają u przeciwników. Jeżeli posiadali jakieś potężne tarcze energetyczne, o których Sorevianie nie mieli pojęcia, taki atak może się nie zdać na wiele.
   Obawy Aneliego były jednak zbędne – cała siła rażenia pierwszej torpedy istotnie uderzyła w osłony okrętu, druga jednak bez trudu wbiła się w kadłub, w potężnej eksplozji nieomal rozrywając go na pół.
   Kilka jaszczurów obecnych na mostku, w tym mai nigate karimo, mimowolnie ryknęło z triumfem, obserwując zagładę wrogiej jednostki flagowej. Pokrzepiony sukcesem dowódca zamierzał wydać rozkaz przygotowania dwóch pozostałych wyrzutni, ale zaraz się rozmyślił, widząc, iż po zniszczeniu nieprzyjacielskiego krążownika gwałtownie zmienił się przebieg bitwy, która jeszcze minutę temu tajemniczy napastnicy zdawali się wygrywać. Teraz pozostałe niszczyciele zaczęły się szybko wycofywać, ostrzeliwując się w czasie odwrotu. Do ucieczki rzuciły się także niedobitki myśliwców i abordażowców, pozostawiając w spokoju terrańskie statki handlowe.
   Aneli stracił już jeden niszczyciel, drugi zaś, oraz trzy kanonierki i jeden niszczyciel rakietowy, były poważnie uszkodzone, zatem nie widział sensu w doznawaniu dalszych strat od osłaniającej sobie odwrót wrogiej floty.
   -   Zaprzestać pościgu – nakazał szybko – Wstrzymać ogień, nieprzyjaciel się wycofuje. Odwołać myśliwce, niech wracają do hangaru.
   -   Tak jest, mai nigate karimo.
   Nieprzyjacielskie statki zgromadziły się w punkcie, gdzie wcześniej otworzyły się portale, po czym utworzyły je ponownie, uciekając w nadprzestrzeń. Niebawem nastał zupełny spokój, a okolicę zajmowały już tylko jednostki soreviańskie i terrańskie.
   -   Chcę dostać od wszystkich dowódców raporty w ciągu dwóch alitów – Aneli wstał z miejsca, przypomniawszy sobie właśnie o pozostawionym w mesie, zapewne teraz już zimnym, nuvere – Później skontaktujcie mnie z… komodorem Cromwellem. Chciałbym z nim porozmawiać. Modły ku czci Feomara odbędziemy wspólnie w kaplicy, kiedy będzie już po wszystkim.



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Września 23, 2009, 08:46:49 am
Wiem, że jestem tutaj nowy i nie powinienem się narażać moderatorowi na samym początku. Jednak postawiłem swoją ocenę i powinienem ją uzasadnić. Postaram się aby moja ocena była jak najbardziej obiektywna.

Zacznę od tego co mnie najbardziej koli w oczy.
Praktycznie od samego początku postać kontradmirała nie jest wiarygodna. Ma to być dowódca jednostki patrolowej, doświadczony wojskowy. Musi być konkretny w wydawaniu rozkazów i nie zadawać kilka pytań na raz. Ze względu na same przeżycia powinien wiedzieć, że należy działać szybko. Nie powinien mieć czasu na identyfikowanie jednostek nieprzyjaciela kiedy liczy się każda sekunda. Do tego robi to na samym początku bitwy. Ewentualnie powinien to robić to w trakcie batalii, aby znaleźć słabe punkty. Na początku Twojego fragmentu dał rozkaz trzymać się w zwartym szyku i do tego blisko. Wiadomo, że jak żołnierze patrolują jakiś region to nie chodzi cały patrol razem, lecz w dużych odstępach, aby nie wybito wszystkich na raz. Powinien im raczej kazać być w stanie gotowości.
Czytelnik powinien czuć od pierwszego spotkania z tą postacią, że on jest prawdziłym kontradmirałem.
Cytuj
- Jaka jest sytuacja? Żądam meldunków!
Jeśli on zwraca się do załogi w ten sposób to go automatycznie degraduje z tak wysokiej rangi.

Kolejną rzeczą, która przeszkadza w czytaniu są niektóre zdania złożone. Każde zdanie powinno być jasne dla czytelnika i niezbyt zagmatwane. Później trochę trudno się połapać o co chodzi.
Cytuj
Po krótkiej chwili konsternacji, dowódca zerwał się ze swojego miejsca przy długim stole, podchodząc do odzywającego się miarowo urządzenia na ścianie i wciskując guzik nadawania szponiastym palcem.
To zdanie można rozbić na co najmniej 3 pomniejsze i lepiej by się czytało.

I ostatnia rzecz. Sama walka prowadzona przez kontradmirała wydaje mi się powolna, a powinna być dynamiczna. Tam myśliwce latają i niszczą, a dowódca musi szybko reagować na nowe zdarzenia.

Polecam Ci do przedczytania "Praktyczny Kurs Pisarstwa" - Katarzyny Skiby. Książka na pewno Ci pomoże w doskonaleniu swojego kunsztu pisarskiego.  ;)
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Września 23, 2009, 02:32:54 pm
Wiem, że jestem tutaj nowy i nie powinienem się narażać moderatorowi na samym początku.

Weź się nie wydurniaj.

Praktycznie od samego początku postać kontradmirała nie jest wiarygodna. Ma to być dowódca jednostki patrolowej, doświadczony wojskowy. Musi być konkretny w wydawaniu rozkazów i nie zadawać kilka pytań na raz.

A co jest złego w zadawaniu pytań? Skoro ma zaraz nastąpić kontakt bojowy, koleś rutynowo wypytuje o stan czynników, które go interesują najbardziej. Z jakiej racji miałby przyjąć a priori założenie, że wszystko działa, skoro może być inaczej?

Nie powinien mieć czasu na identyfikowanie jednostek nieprzyjaciela kiedy liczy się każda sekunda.

A tutaj tak czy inaczej panowie dopiero podchodzili do ataku, więc w międzyczasie, oczywiście, mieli możliwość podjęcia próby identyfikacji. A skoro mają z tym kimś walczyć, to już na pewno powinni wiedzieć, co to jest.

Na początku Twojego fragmentu dał rozkaz trzymać się w zwartym szyku i do tego blisko. Wiadomo, że jak żołnierze patrolują jakiś region to nie chodzi cały patrol razem, lecz w dużych odstępach, aby nie wybito wszystkich na raz.

A tu już nie wiem - choć z drugiej strony mówisz tu o patrolu żołnierzy, którzy faktycznie mogą zginąć jednocześnie od długiej serii, jeśli stoją jeden obok drugiego. Tu są okręty, których od razu wykończyć się nie da, a skoro są blisko, to mogą się od razu wspierać nawzajem ogniem podczas ataku.

Jeśli on zwraca się do załogi w ten sposób to go automatycznie degraduje z tak wysokiej rangi.

A tutaj to już kompletnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Bycie doświadczonym dowódcą nie oznacza od razu bycia telepatą - gość jeszcze przed chwilą robił sobie przerwę, w międzyczasie sytuacja uległa lekkiej zmianie, więc pyta, co się dzieje.
W jaki sposób fakt, iż nie jest wszystkowiedzący, i musi pytać o rzeczy, których wiedzieć nie ma prawa, "degraduje go z tak wysokiej rangi"?

Dodatkowe dwa czynniki, które mogą wpływać na postępowanie Aneliego - pierwszy to fakt, że przeniesiono go do Floty Patrolowej niedawno. Drugi i ważniejszy to ten, że gość nie ma zielonego pojęcia, z kim walczy.

To zdanie można rozbić na co najmniej 3 pomniejsze i lepiej by się czytało.

Tu się nie zgodzę. Miałem już przyjemność zapoznawać się z tekstami, gdzie całość rozbijano na takie krótkie zdania - to się dopiero źle i fatalnie czytało. Brzmiało jak seria z karabinu maszynowego.

I ostatnia rzecz. Sama walka prowadzona przez kontradmirała wydaje mi się powolna, a powinna być dynamiczna. Tam myśliwce latają i niszczą, a dowódca musi szybko reagować na nowe zdarzenia.

W sumie fakt, mało tu trochę dynamizmu. Lecz ciężko oczekiwać dynamizmu w sytuacji, kiedy ostrzeliwują się duże i ciężkie okręty.
Chociaż może wynika to z faktu, że na suspensie przy tej scenie średnio mi zależało, skoro Aneli jest tylko postacią bardzo epizodyczną. Albo i nie - bo mimo wszystko jest członkiem mojej ulubionej w wykreowanym przeze mnie świecie rasy.

Kolejny fragment.
------------------------------------------------------------------


FRACHTOWIEC „ASTRA”
CZTERNASTY ZESPÓŁ ŁADUNKOWY GTF


   Kiedy Aneli leciał swoim promem na pokład statku flagowego terrańskiej floty, aby spotkać się w cztery oczy z ludzkim dowódcą, nie spodziewał się zbytnich uprzejmości. Odkąd sięgał pamięcią, bywał niekiedy w podobnych sytuacjach, jednak Terranie rzadko okazywali wyraźną wdzięczność. Owszem, wyrażali podziękowania, ale ich stosunek do Sorevianina był na ogół niezbyt ciepły. Kiedy Aneli zastanawiał się nad tym, uznał, że w pewnym stopniu ich rozumie. Nie tylko odczuwali oni instynktowny lęk przed członkami jego rasy, ale też mieli do niej uzasadnioną urazę z powodu zaboru światów Globalnej Terrańskiej Federacji. Z drugiej strony, nie pozostawały przez nich niezauważone bitwy toczone przez Sorevian w ich obronie, oraz dość łagodna forma okupacji, pozbawiona działalności inwigilacyjnej czy też eksploatacji terrańskiej gospodarki w stopniu szkodliwym dla niej, bądź dla obywateli. Pozostawali więc rozdarci pomiędzy gniewem właściwym dla ludności uzurpowanej, a szacunkiem, jakim można darzyć protektorów. Niemniej, choć jaszczur miał tego świadomość, chwilami go to irytowało.
   Był więc tym bardziej zdziwiony, widząc, jak Terranie powitali jego oraz kapitana flagowego. Gdy znaleźli się na pokładzie „Astry”, nie ogarnąwszy jeszcze wzrokiem surowego – zwłaszcza w porównaniu z tym na soreviańskich okrętach wojennych, które było stylizowane na świątynię Feomara – wnętrza statku, ludzie podnieśli na ich widok skromny, ale jowialny aplauz, wprawiając obu Sorevian w konsternację. Wśród komitetu powitalnego znaleźli się także oficerowie oraz dowódca całego zespołu statków. Komodor Cromwell okazał się być niewysokim, chudym mężczyzną w sędziwym wieku, co Aneli stwierdził po siwym zaroście na jego twarzy, jaki charakteryzował wielu Terran starszej daty. Jego oficerowie byli odeń w większości znacznie młodsi. Wszyscy zebrani tu ludzie, marynarze floty handlowej, nosili zwykłe cywilne łachy, za wyjątkiem Cromwella i jego przybocznych, którzy narzucili na siebie niedbale oficjalne uniformy, dość już wytarte i sfatygowane. Kontrastowało to silnie z odzieniem Sorevian, którzy ubrani byli w swoje najlepsze mundury, nieskazitelnie czyste i w ogóle nie znoszone.
   Terrański komodor osobiście powitał gości, wymieniając z nimi uściski dłoni, oraz zapraszając do swojej kajuty i tam podejmując winem. Następnie, kiedy wszyscy rozsiedli się już w wygodnych fotelach, przystąpił do składania podziękowań tak wylewnych, że Aneli wpadł w osłupienie.
   -   Nawet panowie nie wiedzą, jak się cieszę, że was spotkaliśmy – tłumaczył kapitan flagowy, przekładając wymowę człowieka z esperanto na strev – Nie chcę sobie wyobrażać, jak by się to skończyło, gdyby nie ten szczęśliwy traf. Jesteśmy wdzięczni.
   -   W porządku, komodorze – odrzekł przez swojego oficera Aneli po dłuższej chwili milczenia – Interwencja była naszym obowiązkiem.
   -   Tak czy inaczej, jesteśmy ogromnie wdzięczni – powtórzył Cromwell – Żałuję, że nie mogę jakoś tego wynagrodzić.
   -   Miło mi to słyszeć, ale nie przyszedłem tutaj, by odebrać pańskie podziękowania – rzekł Aneli, starając się być uprzejmy – Chciałbym porozmawiać o ataku i o napastnikach. Może mi pan o tym dokładnie opowiedzieć?
   Komodor zauważalnie pobladł, co wskazywało na fakt, iż samo wspomnienie napaści wciąż wzbudza w nim strach. Pociągnął łyk wina z kieliszka, nim zaczął mówić.
   -   To się zaczęło jakąś godzinę temu – powiedział niskim głosem – Byliśmy wtedy wszyscy w komorach kriogenicznych, zgodnie z procedurą. Ale nagle komputery pokładowe wybudziły nas ze snu, ogłaszając jednocześnie alarm. Do tego czasu kilkanaście jednostek było już uszkodzonych, a oni weszli na pokłady.
   -   Kto? – zapytał Aneli, ale pozostało to bez odpowiedzi
   -   Nie wiem, jak to zrobili – ciągnął Cromwell – ale byli w naszym tunelu nadprzestrzennym. To oczywiście fizycznie możliwe, ale zawsze uważaliśmy, że graniczy z cudem. Byliśmy pewni, że w nadprzestrzeni statki są bezpieczne. Ale oni zjawili się tam i zaatakowali nas. Próbowaliśmy uciekać, ale nie było takiej możliwości. Zanim otworzyliśmy portal do normalnego wymiaru, licząc, że tam znajdziemy pomoc, prawie pięćdziesiąt statków było już albo ciężko uszkodzonych, albo zajętych przez te potwory. Mordowali całe załogi… słyszałem…
   -   Co się tam działo? – zapytał mai nigate karimo, pochylając się do przodu w fotelu
   -   Nie wiem dokładnie, ale słyszałem komunikaty z mostków - komodor pobladł jeszcze bardziej - Słyszałem wrzaski. Próbowałem się porozumieć z zaatakowanymi przez interkom. Raz widziałem na ekranie, jak jeden z tych potworów zabija kapitana Linga... Uszkadzali nasze silniki, unieruchamiali nas jednego po drugim. Myślałem... myślałem, że niedługo wszyscy…
   -   Wystarczy – powiedział Aneli, obawiając się, że Cromwell zaraz zemdleje – Proszę się uspokoić, już po wszystkim. Niedługo opuszczamy tutejszą przestrzeń i nawet jeśli oni wrócą, znajdą tylko szczątki swoich okrętów. Mamy wprawdzie przydzielone zadanie patrolowania naszego rewiru, ale możemy was eskortować przez resztę drogi, jeśli uzna pan, że jest to konieczne. Ci z dowództwa na pewno to zrozumieją, sytuacja jest wyjątkowa.
   -   Dziękuję – odrzekł komodor, odzyskując panowanie nad sobą – Ale jeśli oni zechcą tu wrócić, to rzeczywiście powinniśmy uciekać.
   -   Zaraz to zrobimy, chcę tylko wyjaśnić kilka spraw – jaszczur oparł się ponownie – Interesuje mnie na przykład, dlaczego zaatakowali, i to w takim rejonie. Nie można wykluczyć, że to ma coś wspólnego z Ildanami. Te potwory, o których pan mówił…
   -   Nie, to nie oni – przerwał Cromwell – Wygląda na to, że interesowały ich nasze magazyny… oraz członkowie załogi. Porywali albo zabijali napotkanych ludzi. Z tego, co zdołałem usłyszeć przez interkom, oni ich nawet… – człowiek zrobił długą pauzę, jakby wyduszenie tego z siebie kosztowało go wiele trudu, nim dokończył – Pożerali.
   Aneli uniósł bezwłose brwi, a siedzący obok kapitan flagowy rozchylił lekko szczęki w wyrazie zaskoczenia.
   -   Pożerali? – powtórzył mai nigate karimo – W imię Daeriona… to… – umilkł, nie będąc w stanie odnaleźć słów.
   -   Naprawdę się bałem, że spotka to nas wszystkich – powiedział Terranin – Ale pojawiliście się wy… jak mówiłem, nie chcę nawet myśleć o tym, jak by się to skończyło, gdybyście nie odebrali sygnału SOS…
   -   Najwyraźniej Feomar strzeże także was, ludzi – skwitował Aneli – Żałuję jednak, że nie udało nam się przybyć wcześniej.
   -   Nic już tego nie zmieni. Ważne, że większość z nas żyje, i to dzięki wam.
   -   Szykujmy się zatem do odlotu, aby tego nie zmarnować – jaszczur wstał powoli ze swojego miejsca – Już wysnuliśmy przypuszczenie, że oni wrócą. Gdy już opuścimy układ, skontaktujemy się z centrum dowodzenia. Rada Sorevai Verenide Salede… znaczy, Zjednoczonych Narodów Soreviańskich musi się dowiedzieć o tym zajściu.
   Wszyscy pozostali również zerwali się na nogi.
   -   Pozostaje zatem kilka możliwości – głos zabrał kapitan flagowy, mówiąc najpierw do swojego dowódcy w strev, a następnie do ludzi w esperanto – Ci… obcy… zaatakowali statki handlowe z pełnymi ładowniami, i uciekli, straciwszy kilka większych okrętów. Może byli flotą wysłaną z misją o charakterze rozpoznawczym… wtedy mielibyśmy do czynienia z nowym, wrogim nam imperium. Możliwe też, że byli oni grupą piracką, która zorganizowała napaść łupieżczą.
   -   Tak czy inaczej, to doniosłe wydarzenie, o którym musimy jak najszybciej powiadomić Radę SVS – rzekł Aneli – Natknęliśmy się na flotę nowej rasy, wcześniej nie spotkanej.
   -   Upraszam o wybaczenie – odezwał się nagle terrański oficer, dotychczas zajmujący jedynie w milczeniu swoje miejsce u boku komodora Cromwella – Ale to nie całkiem nowa rasa. Już się z nią wcześniej spotkaliśmy, w zupełnie innych okolicznościach. My, ludzie.
   Sorevianie odwrócili się w stronę mówcy, zaskoczeni informacją. Wyrazy twarzy niektórych Terran wskazywały na to, że również w ich gronie znajdują się niewtajemniczeni.
   -   Znacie ich? – zapytał Aneli ze zdumieniem – Kim oni są i jak ich spotkaliście?
   -   Ponad dwa wieku temu, dokładnie w roku 3002 czasu alfa – odparł człowiek – Wtedy o was jeszcze nie słyszeliśmy. Odkryliśmy planetę tych obcych i przeprowadziliśmy na niej inwazję, tak jak później na waszą i na wiele innych. Jednak w odróżnieniu od innych napotkanych i podbitych cywilizacji, tę zachowaliśmy przy istnieniu. Trzymaliśmy całą rasę w niewoli przez ponad półtora stulecia – oficer zwiesił głowę, zagłębiając się w mało chlubny okres terrańskiej historii – Dopiero po tym, jak wy pokonaliście nas na Ziemi, a siły zbrojne GTF w całej galaktyce zaczęły masowo składać broń, owa rasa wszczęła rebelię. Jak się zapewne domyślacie, była pomyślna.
   -   Wiecie, co się działo potem?
   -   Mamy tylko strzępy informacji – rzekł zdawkowo Terranin – Ale wiemy, że przez ten czas zajęli kilka innych planet, w tym trzy z naszych wysuniętych kolonii, zanim wysłaliście tam swoje siły. Jakim potencjałem dysponują aktualnie, niestety nie wiemy. Szczerze mówiąc, dotychczas nie było z nimi absolutnie żadnego kontaktu, nawet prostej wymiany komunikacyjnej.
   -   Jak się oni nazywają?
   Oficer podniósł wzrok, mierząc spojrzeniem soreviańskich oficerów.
   -   Nie mam pojęcia, czy tę nazwę wymyśliliśmy my, czy oni – powiedział powoli – Ale wiem, że nazywa się ich… Xizarianami.



To be continued...
--------------------------------------------------

Xizarianami - czytaj: szizarianami
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Września 23, 2009, 05:00:28 pm
A co jest złego w zadawaniu pytań? Skoro ma zaraz nastąpić kontakt bojowy, koleś rutynowo wypytuje o stan czynników, które go interesują najbardziej. Z jakiej racji miałby przyjąć a priori założenie, że wszystko działa, skoro może być inaczej?

Zgadzam się. Jednak załoga to też istoty rozumne i wojskowi/milicja, którzy z pewnością wiedzą jak nalęży składać meldunek dowódcy. Na początku kiedy się pyta ze zdziwieniem o terrański konwój wystarczyłoby jedno pytanie "Co z nimi?", a osoba składająca meldunek powinna powiedzieć co należy.

A tutaj tak czy inaczej panowie dopiero podchodzili do ataku, więc w międzyczasie, oczywiście, mieli możliwość podjęcia próby identyfikacji. A skoro mają z tym kimś walczyć, to już na pewno powinni wiedzieć, co to jest.

No to już zależy czy powinien być pierwszy rozkaz ataku, czy identyfikacji. Jeżeli by kontradmirałowi zależało na ładunku/terranach to powinien być pierwszy rozkaz ataku. Fakt że ich mentalności nie znam.

A tu już nie wiem - choć z drugiej strony mówisz tu o patrolu żołnierzy, którzy faktycznie mogą zginąć jednocześnie od długiej serii, jeśli stoją jeden obok drugiego. Tu są okręty, których od razu wykończyć się nie da, a skoro są blisko, to mogą się od razu wspierać nawzajem ogniem podczas ataku.

W sumie racja, ale na razie nie wiadomo co przeciwnik przygotował i kiedy przybędzie.

A tutaj to już kompletnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Bycie doświadczonym dowódcą nie oznacza od razu bycia telepatą - gość jeszcze przed chwilą robił sobie przerwę, w międzyczasie sytuacja uległa lekkiej zmianie, więc pyta, co się dzieje.
W jaki sposób fakt, iż nie jest wszystkowiedzący, i musi pytać o rzeczy, których wiedzieć nie ma prawa, "degraduje go z tak wysokiej rangi"?

Dodatkowe dwa czynniki, które mogą wpływać na postępowanie Aneliego - pierwszy to fakt, że przeniesiono go do Floty Patrolowej niedawno. Drugi i ważniejszy to ten, że gość nie ma zielonego pojęcia, z kim walczy.

Chodzi mi tylko o sam sposób pytania.
"Jaka jest sytuacja? Żądam meldunków!" mówi. Nie uważasz, że lepsze było jedno słowo "Meldujcie!"( co brzmi bardziej wojskowo) kiedy już jest na mostku? Ewentualnie "Proszę o złożenie raportu"? Choć i tak wątpię, czy by tak powiedział po tym jak go odciągnięto od kolacji.

Tu się nie zgodzę. Miałem już przyjemność zapoznawać się z tekstami, gdzie całość rozbijano na takie krótkie zdania - to się dopiero źle i fatalnie czytało. Brzmiało jak seria z karabinu maszynowego.

Nie mówię, żeby wszystko, ale to zdanie:
Cytuj
Po krótkiej chwili konsternacji, dowódca zerwał się ze swojego miejsca przy długim stole, podchodząc do odzywającego się miarowo urządzenia na ścianie i wciskując guzik nadawania szponiastym palcem.
Ja to zrozumiałem tak:
"Kiedy podchodził do urządzenia na ścianie zerwał się ze swego miejsca przy stole i wciskał guzik." To tak brzmi. Jeszcze w tym fragmencie masz ze dwa tego typu zdania.

W sumie fakt, mało tu trochę dynamizmu. Chociaż może wynika to z faktu, że na suspensie przy tej scenie średnio mi zależało, skoro Aneli jest tylko postacią bardzo epizodyczną. Albo i nie - bo mimo wszystko jest członkiem mojej ulubionej w wykreowanym przeze mnie świecie rasy.

Akcja i dialogi to najważniejsze elementy książek. Gdybyś miał całe opowiadanie i by ktoś doszedł do tego momentu walki to by się z pewnością trochę zawiódł.

Ile masz zamiar wstawiać tych fragmentów?
Mimo wszystko jestem ciekaw co dalej się stało. :)
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Września 23, 2009, 09:53:51 pm
No to już zależy czy powinien być pierwszy rozkaz ataku, czy identyfikacji. Jeżeli by kontradmirałowi zależało na ładunku/terranach to powinien być pierwszy rozkaz ataku. Fakt że ich mentalności nie znam.

W sumie to wciąż byli w drodze do takiej odległości, żeby móc podjąć skuteczną wymianę ognia - więc tak jakby to właśnie najpierw zaatakowali, a skoro początkowo strzelać jeszcze nie mogli - tak czy inaczej - to dokonali szybkiej analizy.
Zresztą, w sumie nie wskazałem na to wyraźnie. Co do priorytetów ustalonych przez Aneliego - skoro to nie byli kolesie z jego rasy, mógł nie przykładać większej wagi do tego, czy zginie ich ten plus minus jeden statek. Ale to z kolei koliduje z przyjętą przeze mnie ideologią tych jaszczurów (Sthresianie są idealistami)... Zatem, niezły zgryz, przyznaję.

Chodzi mi tylko o sam sposób pytania.
"Jaka jest sytuacja? Żądam meldunków!" mówi. Nie uważasz, że lepsze było jedno słowo "Meldujcie!"( co brzmi bardziej wojskowo) kiedy już jest na mostku? Ewentualnie "Proszę o złożenie raportu"? Choć i tak wątpię, czy by tak powiedział po tym jak go odciągnięto od kolacji.

Ja wiem, czy mniej, czy bardziej wojskowo... w gruncie rzeczy, kapitan z filmu Das Boot (bardzo wojskowego, znaczy wojennego) krzyczał właśnie, iż żąda meldunków. Oraz dokładał do tego mało przyzwoite wiązanki - choć to ostatnie wynikało z faktu, że właśnie dostawali bombami głębinowymi albo mieli przecieki na całym okręcie.

Akcja i dialogi to najważniejsze elementy książek. Gdybyś miał całe opowiadanie i by ktoś doszedł do tego momentu walki to by się z pewnością trochę zawiódł.

Cóż, widocznie mam spadek formy lekki. Za sceny batalistyczne to mnie akurat chwalono. Z dialogami gorzej sobie radzę, ale się staram.

Ile masz zamiar wstawiać tych fragmentów?
Mimo wszystko jestem ciekaw co dalej się stało. :)

No cóż, przynajmniej tyle osiągnąłem. Będę więc pewnie musiał się tłumaczyć z tego przeskoku czasowego w następnym fragmencie, i to ostro. Powiem w każdym razie tyle, że bitwa Aneliego z Xizarianami miała charakter... wstępu do właściwej opowieści.

Stron mam póki co tylko 27. Zamieściłem już siedem z okładem. Przez jakiś czas nie będę mógł pisać dalej, niestety, bo wciąż mam wrześniową sesję i muszę się uczyć. Na pisanie na forum mam trochę czasu, ale na przysiadanie do opowiadania na kilka godzin już nie.
Jakby co, to mam w zanadrzu jedno gotowe opowiadanie - "Pierwszą Krew", to jednak wymaga chyba drobnej orientacji w moim świecie, bowiem ktoś, kto do niego podszedł, nie znawszy uniwersum, trochę się pogubił (a poza tym niestety zbombardowałem w nim czytelnika masą wymyślonej przeze mnie terminologii, co też może utrudniać sprawę).

Jeszcze jeden kawałek, teraz już akcja właściwa i bohaterowie właściwi. No i przeskok czasowy - trochę lat do przodu poszło.
-----------------------------------------------------


NISZCZYCIEL „FAJRERO”, KLASA VENGO
TRZECIA FLOTA GTF
SEKTOR GUVERA, UKŁAD CORNELIA, ROK 3274 CZASU ALFA


   Miał w głowie zupełny mętlik. Nagły blask, bijący po oczach, kaleczący uszy hałas, poczucie panującego wokół zamętu – wszystko to pojawiło się w jego świadomości jednocześnie, a każde z uczuć nałożyło się na siebie. Z początku nie wiedział, o co chodzi. Czuł się tylko okropnie zmęczony i rozkojarzony, chciał, aby wszystko go opuściło, pozostawiając w ciszy i spokoju. Nie był w stanie zrobić nic, poza wydaniem z siebie kilku nieartykułowanych dźwięków. Ręce i nogi odmawiały mu posłuszeństwa, drgnął więc tylko kilkakrotnie, równocześnie starając się unieść głowę i rozejrzeć dookoła, zorientować się w sytuacji, ogarnąć, co się tutaj właściwie dzieje.
   Nagle odczuł takie wrażenie, jakby ktoś wpompował mu do żył wrzącą substancję. Wskutek nagłego bodźca jego oczy otworzyły się szeroko, umysł powoli zaczynał trzeźwieć, a do kończyn powracała władza. Zerwał się gwałtownie, podnosząc do pozycji siedzącej – cały czas leżał.
   Teraz nareszcie dochodzące do jego uszu odgłosy zaczynały nabierać sensu. To było głośne, przeciągłe zawodzenie sygnału alarmowego. Oprócz niego dosłyszał jeszcze wygłoszony chłodnym, żeńskim głosem komunikat komputera.
   -   Alarm. Alarm. Wróg w polu widzenia. Załoga na stanowiska.
   W ciągu kilku kolejnych sekund podniósł się na nogi, gdy docierało wreszcie do niego, co się dzieje. Był zahibernowany w kapsule kriogenicznej na czas lotu w nadprzestrzeni, kiedy komputer nagle zbudził jego i całą załogę, w związku z alarmem bojowym. Zostali zaatakowani – wprawdzie systemy autopilotażu pozwalały okrętowi na prowadzenie walki samodzielnie, jednak zgodnie ze standardową procedurą, w razie ataku ze strony sił przeciwnika, miała zostać wybudzona załoga, która według założeń lepiej się sprawiała w kierowaniu okrętem w bitwie.
   Oczywiście, sen w komorach kriogenicznych powodował niepożądane skutki w ludzkim organizmie, zatem uznawano za konieczne używanie przy nagłej pobudce silnych środków o działaniu pobudzającym. To, w połączeniu z dozowanymi regularnie do uśpionych ciał substancji, zapobiegających atrofii mięśniowej, powodowało zupełne wybudzenie organizmu i powrót do sprawności. Nie było jednak ani trochę przyjemne – gdy człowiek zdołał wreszcie wstać, wciąż miał to dziwne uczucie, jakby ktoś podgrzał mu krew w żyłach, a ponadto odnosił wrażenie, że drga mu każdy mięsień.
   -   Cholera – mruknął, czując teraz falę mdłości – Cholera, cholera.
   Pochylił się i zwymiotował na podłogę. Z trudem przezwyciężył kolejne nudności, starając się jak najszybciej dojść do siebie - skoro trwała bitwa, wszyscy musieli zająć swoje stanowiska bojowe natychmiast.
   -   Komandorze Drake – powiedział doń słabym głosem inny człowiek, również podniósłszy się ze swojej kapsuły kriogenicznej – Jesteśmy atakowani. Chyba ci xizariańscy łupieżcy dorwali się do naszego konwoju.
   -   Co ty nie powiesz, Barnes – odrzekł dowódca – Zbierajcie się, u diabła.
   Powracając coraz szybciej do pełni sił, przypomniał sobie, że jest ubrany tylko w bokserki i podkoszulkę, zatem rzucił się do stojącej blisko szafki, gdzie schował mundur. Włożył go w rekordowym tempie, dopinając na sobie koszulę w drodze na mostek.
   Komandor podporucznik Henry Drake był dowódcą niszczyciela „Fajrero” od niemal roku, latał zaś w eskortach konwojów już od przeszło dziesięciu lat, obecna sytuacja nie była więc dla niego niczym nowym. To jednak nie umniejszało jego złego samopoczucia. Umieszczanie załogi w komorach kriogenicznych uznawano za konieczne – po pierwsze, pozwalało to ograniczyć zużycie zapasów podczas lotu, a po drugie, ochraniało ludzi przed niepożądanymi skutkami lotu w nadprzestrzeni. Panujące w tym wymiarze warunki były bardzo niesprzyjające, utrudniały wypoczęcie organizmu, przez co nawet dwudziestogodzinny sen nie odnawiał sił, a ponadto stawały się – jak wynikało z przeprowadzonych w tej materii badań - przyczyną sprawczą trwałych uszkodzeń organów, jeśli tylko lot trwał dłużej od około sześciu ziemskich dni.
   Drake, chociaż zdawał sobie z tego sprawę, i tak budził się niezadowolony z hibernacji, nawet jeżeli wszystko odbywało się według procedury i budzono go bez pośpiechu, po dotarciu w pobliże celu i opuszczeniu nadprzestrzeni. Zaś w takich sytuacjach, jak obecna, był zwyczajnie zły. Miał z drugiej strony możliwość natychmiastowego wyładowania owej złości na tych, których uważał za odpowiedzialnych za swój kiepski stan.
   Wpadł biegiem na mostek, w pośpiechu narzucając na siebie marynarkę. Zorientował się, że zostawił płaszcz w „sypialni” kriogenicznej dla oficerów, ale zaraz sobie powiedział, że go to cholerę obchodzi. Rozejrzał się po mostku, zasiadając w swoim dowódczym fotelu, skąd miał dobry widok na znajdujących się poniżej techników. Dwóch spośród nich nie było jeszcze obecnych, ale na szczęście na miejscu znalazł się już sternik, a technik odpowiedzialny za kontrolę uzbrojenia właśnie zasiadał na stanowisku.
   Ekrany transmitujące widok z zewnętrznych kamer były aktywne, i Drake mógł obserwować okręty piratów, atakujące konwój. Terrańskie jednostki eskorty już odpowiadały ogniem, ale ponieważ większość z nich była jeszcze kontrolowana przez komputer, łupieżcy łatwo wprowadzili je w błąd, rozmyślnie wysyłając najpierw lżejsze i szybsze jednostki – okręty Terran bezskutecznie próbowały je zestrzeliwać ciężkim uzbrojeniem, podczas gdy interweniowały już większe i lepiej uzbrojone okręty wroga. Za nimi czekały zapewne abordażowce, gotowe do przerzucenia grup szturmowych na pokłady frachtowców.
   -   Xizariańskie sukinsyny – mruknął Drake – Zaatakowali straż tylną konwoju.
   Nagle po raz kolejny ogarnął mostek wzrokiem i poczuł gwałtowny przypływ gniewu.
   -   Czego tu tak sterczycie, łajzy? – warknął do techników, którzy z wrażenia podskoczyli w fotelach – Co to jest, jakaś cholerna wycieczka? Do roboty! Dlaczego stanowiska ogniowe nie są jeszcze obsadzone? Meldunki! Żądam porządnych meldunków, psiakrew! Gdzie jesteśmy?
   -   Obrzeża układu Cornelia, komandorze – oznajmił jeden z techników – Zaatakowali nas Xizarianie w sile około sześćdziesięciu jednostek.
   -   Kiedy będziemy gotowi do otwarcia ognia? – nie czekając na odpowiedź, Drake odwrócił się w stronę pierwszego oficera, który właśnie teraz wkraczał na mostek – Gdzie ty byłeś, do cholery?
   Porucznik marynarki Harvey Barnes, zastępca Henry’ego, był śmiertelnie blady na twarzy, a jego mundur został zapięty w pośpiechu i nierówno, przez co oficer sprawiał niechlujne wrażenie. Nie był zresztą jedynym, który teraz tak wyglądał.
   -   Drake, uspokój się – mruknął, zajmując miejsce przy stanowisku nawigacyjnym – Wyżyj się lepiej na tych xizariańskich skubańcach, nie pogarszaj morale załogi.
   -   Pieprzenie – komandor nie miał zamiaru się uspokoić w sytuacji, kiedy jak dotąd nic nie szło po jego myśli – Co z tymi stanowiskami ogniowymi?
   -   Prawie wszystkie są już obsadzone, o ile się nie mylę. Powinniśmy rozprawić się z ich fregatami, zanim zjawią się tu te cholerne pijawki.
   -   Odłączyć systemy autopilotażu – rozkazał Drake, odwracając się od oficera – Wyślijcie do wszystkich stanowisk bojowych instrukcje, aby strzelali bez rozkazu. Operatorzy działek niech czekają, aż pojawią się tutaj statki abordażowe.
   -   Tak jest, komandorze – potwierdził technik, mówiąc teraz nieco ciszej do komunikatora i przekazując rozkazy obsłudze uzbrojenia
   Obrona powoli przybierała na zorganizowaniu. Pozostające na zewnątrz formacji niszczyciele otworzyły teraz ogień w stronę pirackich fregat, uszkadzając je i zmuszając do zwarcia szyku. Szkoda została już jednak poczyniona – przez pierścień eskorty dostały się do frachtowców myśliwce i szturmowce xizariańskie, uszkadzając ich osłony i napędy. Po minucie pojawiły się pierwsze terrańskie eskadry myśliwskie, wysłane z trzymających centrum lotniskowców klasy Lawrence, ale jak na razie było ich za mało – pierwsze starcie trwało krótko i zakończyło się szybkim zwycięstwem Xizarian. Kosztowało ich jednak ono pewne straty i gdy nadeszła kolejna fala kontratakujących ludzi, nie szło im już tak łatwo.
Po kolejnej minucie Drake, którego niszczyciel toczył właśnie nierówną walkę z trzema fregatami, dostrzegł na jednym z ekranów nadchodzące xizariańskie statki abordażowe. Było ich około trzydziestu.
   -   Już są, do licha – stwierdził Barnes
   -   Przecież widzę – mruknął Henry – Obsługa działek wciąż gotowa?
   -   Tak jest, komandorze.
   -   Dobrze. Czekajcie, aż znajdą się w zasięgu skutecznego ostrzału, a potem otwierajcie ogień. Nie dajcie tym draniom dostać się do frachtowców.
   Wykonanie tego rozkazu okazało się jednak trudne. Na tym odcinku utrzymywały pozycję jedynie trzy terrańskie niszczyciele i pięć korwet, które były skutecznie absorbowane przez wrogie fregaty. Lekkie działka laserowe „Fajrero” otworzyły ogień do abordażowców, zestrzeliwując kilka z nich. Podobne szkody poczyniły pozostałe jednostki, ale kilkanaście nieprzyjacielskich statków zdołało się przedrzeć. Drake liczył, że zajmą się nimi myśliwce, ale ku swojej zgrozie dostrzegł jedynie, jak kolejne kilka terrańskich eskadr ponosi w nieskoordynowanym kontrataku klęskę z rąk Xizarian. Zacisnął pięści, zastanawiając się ze złością, co wyprawiają ci idioci na lotniskowcach. Do tego czasu powinni już opanować chaos na pokładzie i wysłać więcej myśliwców. Co się tam dzieje, do wszystkich diabłów?
Zaraz jednak naszły go inne zmartwienia - już minutę temu dostał meldunek, że moc osłon energetycznych „Fajrero” spadła wskutek skoncentrowanego ostrzału trzech fregat niemal do zera. Teraz okrętem wstrząsnęła nagła eksplozja.
   -   Co, u diabła? – zapytał, lustrując ekrany monitorów
   -   Straciliśmy działo B – oznajmił technik – Poważne przerwanie pancerza na górnym pokładzie, uszkodzenie poszycia.
   Kolejna seria strzałów z wrogich fregat i jeszcze jeden wstrząs.
   -   Przerwa w kadłubie – zameldował technik, tym razem z trudem tłumiąc niepokój – Tracimy powietrze.
   -   Zamknijcie grodzie i odizolujcie zagrożony obszar – rozkazał Drake niewzruszonym głosem – Skoncentrujcie ogień całej artylerii na tej fregacie po prawej. Poślijcie ją z powrotem do piekła.
   Wszystkie działa niszczyciela zagrzmiały niemal równocześnie, tym razem krytycznie uszkadzając okręt wroga – pancerz na dziobie został rozerwany i ze środka wydobyła się potężna eksplozja. Nieprzyjacielska fregata zaprzestała ognia, ale dwie pozostałe wciąż walczyły.
   Drake zerknął po raz kolejny w stronę frachtowców. Statki abordażowe Xizarian już tam były, przysysając się do kadłubów. Przysysały się zresztą w sensie dosłownym - miały nawet do tego specjalnie przystosowane organy zewnętrzne, bardzo dokładnie przytwierdzające się do kadłuba. Statki xizariańskie nie były bowiem statkami w sensie dosłownym - raczej biostatkami. Składały się częściowo ze stopów metali, a częściowo z żywych tkanek. Abordażowce na przykład mogły używać tych tkanek do otwierania grupom szturmowym drogi na pokład atakowanego statku – najpierw przytwierdzały się dokładnie do powierzchni kadłuba, nie zostawiając żadnych szczelin i zapobiegając ucieczce powietrza. Ze względu na ową taktykę niektórzy Terranie określali je wdzięcznym mianem „pijawek”. Następnie uwalniały żrące substancje, które powoli przepalały się przez pancerz i kadłub statku. Gdy powstałe w ten sposób wejście było już gotowe, wojownicy bez przeszkód wchodzili na pokład.
   Komandor ponownie obejrzał się w stronę fregat, gdy dobiegł go komunikat o krytycznym uszkodzeniu niszczyciela „Spencer”. Okrętów pirackich było za dużo i wygrywały tę walkę.
   Tak przynajmniej trwało jeszcze przez kilkadziesiąt sekund – do chwili, w której straż tylna konwoju została zasilona okrętami strzegącymi pozostałych grup frachtowców. Gdy na miejscu zjawiło się drugie tyle terrańskich niszczycieli, z iloma już walczyły fregaty, sytuacja przestała wyglądać tak różowo dla Xizarian.
   Najwyraźniej i obcy to dostrzegli, bo krótko po przybyciu posiłków zaczęli się stopniowo, lecz jednocześnie całkiem szybko wycofywać z pola bitwy. Uciekły także ich myśliwce i szturmowce, teraz przegrywające z nową falą terrańskich eskadr myśliwskich. Pozostałe jeszcze okręty z floty pirackiej gromadziły się w jednym punkcie, szykując do opuszczenia tunelu nadprzestrzennego.
   Terranie nie zawracali sobie nawet głowy pościgiem, powracając po prostu na swoje pozycje i oczyszczając frachtowce z „pijawek”, kiedy niedobitki Xizarian uciekły do normalnego wymiaru. Nie minęło pięć minut, a zapanował spokój. Ciszę mąciły jedynie meldunki o uszkodzeniach.
   Drake zastanowił się nad nakazaniem ponownego skalibrowania systemów komputerowych do dalszego lotu, oraz powrotu do kapsuł kriogenicznych, zaraz jednak przypomniał sobie, w jakiej okolicy według pomiarów się znajdowali. Układ Cornelia? To już praktycznie ostatni przystanek przed strefą bezpieczną.
   -   Macie jaja, cholerne insekty – zawołał, jak gdyby Xizarianie mogli go usłyszeć – Atakować konwój na granicy sektora Guvera?
   -   Prawie im się udało – skonstatował Barnes - Gdyby odcięli naszą grupę…
   -   Cieszmy się zatem, że nie są aż tak cwani – odparł Drake, po czym rozkazał nieco zmęczonym głosem – Dowódca do wszystkich, pozostać na stanowiskach. Za kilka godzin opuszczamy nadprzestrzeń.



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Września 25, 2009, 08:16:39 am
Ja wiem, czy mniej, czy bardziej wojskowo... w gruncie rzeczy, kapitan z filmu Das Boot (bardzo wojskowego, znaczy wojennego) krzyczał właśnie, iż żąda meldunków. Oraz dokładał do tego mało przyzwoite wiązanki - choć to ostatnie wynikało z faktu, że właśnie dostawali bombami głębinowymi albo mieli przecieki na całym okręcie.

Gdyby Aneli był w takiej samej sytucji, którą Ty opisałeś, to bym go zrozumiał.

Będę więc pewnie musiał się tłumaczyć z tego przeskoku czasowego w następnym fragmencie, i to ostro.

Nie musisz się z niczego tłumaczyć, ale dobrze byłoby gdybyś później w opowiadaniu wspomniał co się wtedy wydarzyło.

Jakby co, to mam w zanadrzu jedno gotowe opowiadanie - "Pierwszą Krew"

Powiem tylko tyle, że jestem zaiteresowany.


Pytałeś się o poziom całości i o jakość stylu na początku tematu.
Co do dobrego stylu, to powinieneś sam czuć czy jest on dobry, czy też nie. Tworzysz własny styl, a czytelnik może jedynie powiedzieć jakie są jego odczucia, lecz będzie to jedynie subiektywna ocena. Sam musisz to przemyśleć. Ja uważam, że cechy dobrego stylu są następujące:
- zwięzłość;
- poprawność składniowa;
- różnorodność stylistyczna;
- unikanie nadmiaru przymiotników (one spowalniają akcję lub wręcz sprawiają, że zastyga w miejscu);
- posługiwanie się konkretem;
- unikanie ogólników i abstrakcyjnych pojęć (używać ich możliwie jak najmniej w zależności od gatunku);

Co jednak nie oznacza, że styl każdego pisarza jest taki sam lub musi być. To są ogólnie przyjęte wytyczne.

Na temat poziomu całości się nie wypowiem, ponieważ pierwszy fragment był taki sobie, a kolejne już są lepsze. Jeśli opowiadanie będzie nakłaniać czytelnika do myślenia, to będzie miało na pewno wyższy poziom niż spisana historia bez tego elementu.
Natomiast o fabule na razie nic nie mogę powiedzieć, bo jednyne pytanie jakie sobie zadałem podczas czytania to: "Kim są ci obcy i czego szukali na statkach?" Na razie odbyły się tylko dwie walki, wiem jak się nazywają przeciwnicy i dowiedziałem się o cholerycznej naturze Drake'a.

I proszę, nie pisz o mało istotnych szczegółach dla fabuły tj. bokserki, a słowo "konsumowali" wypowiedziane przez Cromwella brzmi trochę sztucznie w konteście do jego stanu psychicznego.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Września 25, 2009, 02:32:36 pm
Nie musisz się z niczego tłumaczyć, ale dobrze byłoby gdybyś później w opowiadaniu wspomniał co się wtedy wydarzyło.

Tyle, że nie będzie takiego wspomnienia. Opowiadanie traktuje w generalnym ujęciu o xizariańskich piratach i walce z nimi (tudzież o Xizarianach w ogóle - rasę ową wymyśliłem już dawno, ale dopiero w tym opowiadaniu zostaje przybliżona na papierze), zaś bitwa Aneliego z wrogiem jest rodzajem antebellum spod szyldu "the first ecounter", tak dla pokazania, od czego się to w ogóle zaczęło.

Powiem tylko tyle, że jestem zaiteresowany.

Heh, no to chyba będę drugi temat zakładał... choć ostrzegam że, jak już mówiłem, trzeba mieć jakie takie pojęcie o uniwersum i jego historii. Dodatkowo to nie ludzie są w tym opowiadaniu bohaterami. Protagoniści "Pierwszej Krwi" to jaszczury. Jakaś ludzka postać epizodyczna (oraz dwie auveliańskie i jedna ildańska) się pojawia, ale poza tym sami Sthresianie (zresztą, ta nazwa ulegnie zmianie, tak na marginesie - jak tylko znajdę inną, dość dobrą). Opowiadanie ma sześćdziesiąt stron (wliczając w to słownik użytych tam pojęć), i traktuje raczej o walkach... powiedzmy, że - piechoty - a nie bataliach pomiędzy okrętami.
Z tego, co usłyszałem od znajomego po przeczytaniu "Pierwszej Krwi" (notabene ów znajomy to osoba dorosła), opowiadanie owo też się chwilę rozkręcić musi, zatem...

Na temat poziomu całości się nie wypowiem, ponieważ pierwszy fragment był taki sobie, a kolejne już są lepsze. Jeśli opowiadanie będzie nakłaniać czytelnika do myślenia, to będzie miało na pewno wyższy poziom niż spisana historia bez tego elementu.

Eeee... jakby co, to wprowadziłem możliwość zmiany oceny w ankiecie. ;)

Natomiast o fabule na razie nic nie mogę powiedzieć, bo jednyne pytanie jakie sobie zadałem podczas czytania to: "Kim są ci obcy i czego szukali na statkach?" Na razie odbyły się tylko dwie walki, wiem jak się nazywają przeciwnicy i dowiedziałem się o cholerycznej naturze Drake'a.

Co do tego, czego Xizarianie chcą, to było mówione, że dobierali się do magazynów frachtowców - a zatem interesował ich ładunek statków, znaczy chcieli je złupić. Znaczy - są piratami. Nie cała rasa, po prostu istnieje kilka zorganizowanych grup łupieżczych, należących do tej rasy. Będzie o tym co nieco powiedziane w następnym fragmencie.
A z Drake'iem to specjalnie tak. Staram się eksperymentować z kreowaniem postaci pod kątem charakteru, bo z ich wyodrębnianiem zawsze miałem kłopoty (choć z drobnymi wyjątkami - swojego ulubieńca Zhacka dopieszczałem pod każdym względem). I tutaj przykładowo Drake jest porywczy i cyniczny, natomiast Barnes to z kolei siła spokoju.

I proszę, nie pisz o mało istotnych szczegółach dla fabuły tj. bokserki, a słowo "konsumowali" wypowiedziane przez Cromwella brzmi trochę sztucznie w konteście do jego stanu psychicznego.

Po prostu staram się dbać o szczegóły świata przedstawionego, aby całość była bardziej obrazowa i aby czytelnik widział oczami wyobraźni, jak to wygląda.
Słowa "konsumowali" użyłem specjalnie - po pierwsze, bo prowadzą przecież dość kurtuazyjną rozmowę, jak na okoliczności, a po drugie, przyjąłem, że bardziej dosadne określenie nie mogło przejść facetowi przez gardło.

Następny fragment. Chciałem dać od razu dwa kawałki, ale durne forum nie umie wsadzić do jednego postu tyle znaków naraz.
---------------------------------------------------------


TERRAŃSKA BAZA ORBITALNA UNIFORM-151D
WYSOKA ORBITA JARVIS III
OBRZEŻA SEKTORA MATER


   Drake wprawdzie z ulgą wyczekiwał momentu, w którym zakończą swój lot, a ich okręt znajdzie się wewnątrz orbitalnego doku, jednak kiedy to już nastąpiło, dziwił się, jak mógł być tak naiwny. Dopiero bowiem wtedy zaczęło się istne pandemonium, kiedy napływały do niego setki meldunków o stanie poszczególnych systemów okrętu, dziesiątek, jeśli nie setek urządzeń umieszczonych wewnątrz kadłuba, jak również raportu o uszkodzeniach. Ten sporządzony przez czifa nastrajał wystarczająco pesymistycznie, a obejmował tylko najgorsze i najbardziej wymagające napraw usterki. Tych drobniejszych było chyba z pięćdziesiąt. Gdy Drake porozumiał się z głównym inżynierem doku, spotkawszy z nim na jego stanowisku kierowniczym, od razu zapytał go, ile czasu zajmą prace i czy wyrobią się w ciągu tygodnia. Jego reakcja tylko dodatkowo pogorszyła nastrój Henry’ego.
   -   Pan chyba żartuje – odrzekł inżynier po długiej pauzie, patrząc z niedowierzaniem na komandora – Jedno z głównych dział plazmowych? Wyrwa w pancerzu razem z fragmentem poszycia? Samo to nie da się załatwić w ciągu tygodnia, musimy sprowadzić mnóstwo części i nową wieżyczkę. A na liście od pańskiego oficera jest jeszcze mnóstwo innych usterek do usunięcia.
   -   Ile? – zapytał Drake ze zniecierpliwieniem
   -   Dokładnie sześćdziesiąt dwie, wliczając w to nawet takie pierdoły, jak jeden z tych dozowników w mesie…
   -   Nie, do diabła – warknął Henry, niecierpliwiąc się jeszcze bardziej – Ile czasu wam to wszystko zajmie?
   -   Hmmm… myślę że dziesięć dni, tak żeby latał. Dwa albo nawet trzy tygodnie na wszystkie naprawy.
   -   Zacznijcie od razu. Chcę być informowany na bieżąco.
   -   Moment, to przecież nie takie proste – odparł inżynier – Mamy tutaj około dwudziestu innych jednostek, nie możemy tak po prostu przynosić wam codziennie biuletyny. Nie może się pan też domagać, abyśmy specjalnie…
   -   A po co innego tutaj jesteście, do cholery? – ryknął Drake – Niech mnie licho, jeżeli mam tu sterczeć trzy tygodnie, nie wiedząc, co się właściwie dzieje!
   -   Proszę się uspokoić – mruknął inżynier, zwężając oczy – Nie tylko pan ma tutaj problemy.
   -   Jakbym tego, psiakrew, nie wiedział – burknął Henry, ale opanował się nieco – Mój oficer powinien tutaj zaraz dostarczyć kilka kolejnych raportów, potrzebujemy wszelkiego niezbędnego zaopatrzenia. Jeszcze się później z panem porozumiem. Do widzenia.
   Nie czekając na odpowiedź, Drake odwrócił się na pięcie i zrejterował na okręt.
   Niestety, naprawy nie były jedyną rzeczą, jakich on i jego oficerowie musieli dopilnować. Dopóki pozostawali w porcie gwiezdnym, mieli dostęp do wszystkiego, co potrzebne, należało jednak, rzecz jasna, uzupełnić poszczególne zapasy na okręcie. Przed odlotem należało pobrać żywność i wodę, ale także wiele innych niezbędnych rzeczy, jak zasoby płynów smarowniczych do urządzeń, paliwa do promów pozostających w hangarze, chłodziwa układu kriogenicznego, chłodziwa silników konwencjonalnych oraz generatorów nadprzestrzennych, plazmy do dział, i wielu, wielu innych. Sama lista spraw potrzebnych do załatwienia wywoływała u Drake’a ból głowy. Nie musiał przynajmniej pracować nad tym wszystkim fizycznie, grzebiąc w uszkodzonych instalacjach i przenosząc kontenery zaopatrzenia za pomocą specjalnych egzoszkieletów, ale sam już nie wiedział, co jest gorsze.
   Spotkania z oficerami i podoficerami w dziesiątkach różnych spraw trwały przez cały dzień i zupełnie wykończyły go psychicznie. Pocieszał się myślą, że to tylko pierwszy dzień od powrotu z misji, po którym miał nastąpić błogi okres bezczynności. Przez ten czas nie będzie miał nic do roboty, poza rutynowymi kontrolami. Z drugiej jednak strony, gnicie w orbitalnej bazie odbijało się po jakimś czasie negatywnie na załodze.
   Kiedy Drake wreszcie skończył zajęcia na dziś, według lokalnego czasu była już noc. Nie miał zamiaru nikogo już widywać tego dnia, a podczas załatwiania rozmaitych spraw udało mu się znaleźć czas na zakup kilku flaszek whiskey, które kazał przenieść do swojej kajuty. Przewidywał więc, że teraz się tam zamknie i utopi swoje żale w alkoholu.
   Zmierzał powolnym, zmęczonym krokiem w stronę własnej kwatery, przemierzając opustoszałe korytarze okrętu. Był w nieomal dobrym nastroju, pewien, że nikt mu już tego dnia nie będzie zawracał głowy, ale ku swojemu głębokiemu zawodowi, w drodze do kajuty natknął się na Barnesa. Pierwszy oficer stał w pobliżu, trzymając w dłoni plik papierów, i wyglądało na to, że czekał na Drake’a już od jakiegoś czasu.
   -   Dobrze, że jesteś, Henry – powiedział natychmiast po tym, jak zobaczył przełożonego i zbliżył się do niego – Mam ważną…
   -   Nie chcę być niemiły, Harvey – przerwał Drake głosem zapowiadającym, iż będzie wobec podwładnego nieuprzejmy – Ale odchrzań się. Daj mi już na dziś spokój, chcę się położyć i upić.
   -   To pilne, Henry – rzekł oficer z naciskiem – Jakieś pół godziny temu odebrałem wiadomość z Naczelnego Dowództwa Floty. Status priorytetowy.
   -   Czy to nie może poczekać do jutra?
   -   Wolę powiedzieć ci o tym teraz. To dotyczy naszego nowego zadania.
   -   No, żesz jasna cholera – jęknął komandor, przecierając zmęczone oczy – Niech zgadnę, kolejna misja eskortowa?
   -   Odpowiedź prawidłowa – Barnes skinął głową
   -   Nietrudno się tego domyślić, w końcu od kilku miesięcy Trzecia Flota nie para się niczym innym. Który koncern złożył tym razem podanie o ochronę konwoju?
   -   I tu cię zaskoczę. Żaden.
   -   Żaden? – powtórzył Drake, unosząc brwi ze zdziwieniem – Jak to, żaden?
   -   To nie żadne konwoje statków handlowych. To rozkazy z samej góry. Chyba przydzielili je nam, bo mieliśmy już tyle do czynienia z Xizarianami.
   Ta odpowiedź mocno zaskoczyła Henry’ego. Dostawali ostatnimi czasy wiele zadań, i zawsze polegały one na eskorcie. Zwyczajowo też owa eskorta dotyczyła tych statków, które przemierzały wymiar równoległy w sektorze Guvera. W tym bowiem rejonie grasowało kilka silnych grup piratów xizariańskich.
   Jeszcze zanim Terranie nawiązali trwalsze kontakty dyplomatyczne z tą obcą rasą, na długo po tym, jak zrzuciła ona jarzmo ludzkiej niewoli, ich statki handlowe były często atakowane przez uzbrojone bandy łupieżców, którzy zagarniali ładunki surowców, brali do niewoli załogę, i przemieniali statki w opuszczone wraki. Przypuszczano, że owi łupieżcy są doskonale zorganizowani i mają swoje własne bazy, gdzieś pośród niezamieszkanych planet w sektorze Guvera. Nie wykluczano nawet możliwości, iż dysponują własnymi tajnymi fabrykami okrętów – jeżeli nie sprzedawali zrabowanych łupów na czarnym rynku, kupując potrzebny im sprzęt i zaopatrzenie, co nie zawsze stwierdzano, to z pewnością musieli jakoś je wykorzystywać przy własnoręcznej produkcji. Pewne teorie głosiły również, że piractwo nie jest jedyną formą działalności owych przestępczych ugrupowań, i że część z nich trudni się także przemytem i nielegalnym handlem.
   Piraci xizariańscy terroryzowali flotę terrańską oraz – w mniejszym stopniu – floty auveliańską i ich własnej rasy, od kilkudziesięciu lat, najbardziej zaś cierpiał na tym handel prowadzony przez ludzkie konsorcja. Ustawiczne napaście doprowadziły już do ruiny wielu mniejszych przedsiębiorstw, trudniących się międzyplanetarną wymianą towarową. Terranie usiłowali opanować narastający kryzys, przydzielając część dostępnych im okrętów wojennych do patrolowania sektora Guvera oraz eskortowania statków handlowych koncernów, które składały do Naczelnego Dowództwa Floty podania o ochronę. Nie wszystkie takie organizacje stać jednak było na ciągłe pokrywanie kosztów związanych z taką ochroną, zwracania flocie wojennej wydatków poniesionych na uszkodzenia okrętów i użyte podczas misji eskortowych zapasy. Skutkiem tego, o ile większe przedsiębiorstwa jakoś sobie radziły, o tyle średnim i mniejszym groziło bankructwo, co mogło się przyczynić do pogłębienia kryzysu w sektorze Guvera. Jak również do pogłębienia owego kryzysu mógł się przyczynić wyścig zbrojeń, jaki rozgrywał się ostatnimi czasy pomiędzy xizariańskimi łupieżcami, a okrętami terrańskimi strzegącymi konwojów. Chcąc złupić większe floty, piraci nie wahali się użyć liczniejszych grup jednostek, w związku z czym eskorty konwojów musiały być stopniowo zasilane. Ostatnią rundę wygrali Xizarianie, którzy w przeciągu ostatnich trzech lat złupili większość zaatakowanych przez nich konwojów, pokonując również wszystkie broniące ich terrańskie okręty wojenne. Ludzie wzmocnili zatem siły eskortowe, co opanowało na nowo sytuację, choć nie wiadomo było, jak długo jeszcze to potrwa.
   Sprawy nie ułatwiało też nastawienie rządu xizariańskiego. Jeszcze niedawno wysiłki terrańskiej dyplomacji skupiały się na tym, aby odwieść insekty od wypowiedzenia wojny GTF. Sytuacja ludzi, którzy zaledwie szesnaście lat temu znajdowali się wciąż pod soreviańskim zaborem, i teraz zagrożeni byli atakami ze strony Auvelian, nie zregenerowawszy jeszcze pełni sił militarnych, była już wystarczająco ciężka. Teraz zaś starano się nakłonić Xizarian do sprzymierzenia się z Terranami w walce z piratami. Ci jednak nie podjęli przeciwko nim jak dotąd żadnej zdecydowanej akcji, w czym nie było nic dziwnego – łupieżcy xizariańscy atakowali przecież w znakomitej mniejszości floty swoich pobratymców, skupiając się na ludziach. Niektórzy Terranie byli otwarcie przekonani co do tego, że Xizarianie wspierają grupy pirackie grasujące w sektorze Guvera. Poglądy owe zyskiwały z czasem coraz więcej zwolenników. Były już pierwsze nawoływania, aby zaprzestać rozmów i zareagować wobec Xizarian zbrojnie.
   Drake zatem, od dłuższego czasu działający i walczący w sektorze Guvera, nie spodziewał się po kolejnej misji niczego innego, jak jeszcze jednej eskorty. Nigdy by jednak nie przypuszczał, że będą musieli eskortować coś innego, niż konwój bezbronnych frachtowców.
   -   No to jak w końcu z tą misją? – rzekł natarczywym tonem – Mamy osłaniać kogoś ważnego?
   -   Tak. To misja dyplomatyczna na Shazar, ich macierzystą planetę – Barnes zniżył głos, jakby to miało dodać jego wypowiedzi dramatyzmu – Ambasador Olsen i admirał Hawkes.
   -   Nigdy nie słyszałem o tym Olsenie. Ale Hawkes? To przecież nasz przełożony, lewa jego mać, dowódca całej Trzeciej Floty. Znudziło mu się już przydzielanie nas i naszych okrętów do zadań eskortowych, że postanowił tam polecieć?
   -   Kazali mu tam polecieć. Jego okręty, jego głowa.
   -   Niech nam tylko głowy nie zawraca, nie znoszę tego – mruknął Drake, mierzwiąc sobie dłonią włosy – Kiedy?
   -   Admirał Hawkes zjawi się tutaj ze swoim okrętem flagowym już za tydzień. Kiedy uzna, że jesteśmy gotowi, odlatujemy. Wszystkiego, będziemy w drodze za góra dwa tygodnie.
   -   Może się pieprzyć – Henry pokręcił głową z niedowierzaniem – Nie wiem, na jakim on świecie żyje. Dopiero co przylecieliśmy, jeszcze nic nie zrobione…
   -   Trzeba będzie rzucić robotę, jeśli nie będzie innego wyjścia – wtrącił Barnes – Poza tym, są jeszcze konkretne dane co do misji. Dodali do tego spis okrętów, jakie biorą udział… niestety, jak się domyślasz, my też mamy lecieć. No i jeszcze…
   -   Po prostu daj ten cholerny papier – warknął Drake, wyciągając rękę – Sam to przeczytam, jak jutro się podniosę z koi. A teraz chcę mieć wreszcie odrobinę spokoju, jest diabelnie późno.
   Harvey zachmurzył się, podając przełożonemu plik papierów.
   -   Ktoś ci już kiedyś powiedział, Henry, że z ciebie irytujący kawał skurwiela? – zapytał ponurym głosem
   -   Słyszę to chyba od urodzenia – mruknął Drake w odpowiedzi – Do jutra, Barnes.
   Oficer oddalił się, nic już nie mówiąc. Kiedy komandor wreszcie dowlókł się do łóżka, był już na tyle zmęczony, że wbrew własnym oczekiwaniom, już po dwóch pierwszych kieliszkach whiskey padł nieprzytomny na posłanie.



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Września 25, 2009, 07:36:16 pm
Tyle, że nie będzie takiego wspomnienia. Opowiadanie traktuje w generalnym ujęciu o xizariańskich piratach i walce z nimi (tudzież o Xizarianach w ogóle - rasę ową wymyśliłem już dawno, ale dopiero w tym opowiadaniu zostaje przybliżona na papierze), zaś bitwa Aneliego z wrogiem jest rodzajem antebellum spod szyldu "the first ecounter", tak dla pokazania, od czego się to w ogóle zaczęło.

Nie wiem czy to jest aby na pewno dobre. W filmie z pewnością, a w książce?

Heh, no to chyba będę drugi temat zakładał... choć ostrzegam że, jak już mówiłem, trzeba mieć jakie takie pojęcie o uniwersum i jego historii. Dodatkowo to nie ludzie są w tym opowiadaniu bohaterami. Protagoniści "Pierwszej Krwi" to jaszczury. Jakaś ludzka postać epizodyczna (oraz dwie auveliańskie i jedna ildańska) się pojawia, ale poza tym sami Sthresianie (zresztą, ta nazwa ulegnie zmianie, tak na marginesie - jak tylko znajdę inną, dość dobrą). Opowiadanie ma sześćdziesiąt stron (wliczając w to słownik użytych tam pojęć), i traktuje raczej o walkach... powiedzmy, że - piechoty - a nie bataliach pomiędzy okrętami.
Z tego, co usłyszałem od znajomego po przeczytaniu "Pierwszej Krwi" (notabene ów znajomy to osoba dorosła), opowiadanie owo też się chwilę rozkręcić musi, zatem...

Zawsze początki zrozumienia świata są trudne, jednak się za bardzo nie boję (o ile nie zbombardujesz mnie terminologą nie z tej ziemi :) ). Jeśli możesz, to załóż oddzielny wątek, albo mi wyślij na maila, którego mam w profilu. Byłbym wdzięczny.
Sam też piszę własne teksty, ale jak na razie wolę ich nie pokazywać, a udoskonalać poprzez czytanie innych.

Eeee... jakby co, to wprowadziłem możliwość zmiany oceny w ankiecie. ;)

Na razie usunąłem ocenę i postwię jeszcze raz jak już będę pewien co do niej.

A z Drake'iem to specjalnie tak. Staram się eksperymentować z kreowaniem postaci pod kątem charakteru, bo z ich wyodrębnianiem zawsze miałem kłopoty (choć z drobnymi wyjątkami - swojego ulubieńca Zhacka dopieszczałem pod każdym względem). I tutaj przykładowo Drake jest porywczy i cyniczny, natomiast Barnes to z kolei siła spokoju.

Na razie bohaterowie są nieźle przedstawieni oprócz Aneliego (co już wcześniej podkreśliłem).

Po prostu staram się dbać o szczegóły świata przedstawionego, aby całość była bardziej obrazowa i aby czytelnik widział oczami wyobraźni, jak to wygląda.

Gdybyś powiedział, że "był prawie nagi" to znaczyłoby to samo co bokserki i miałoby lepszy wydźwięk, ale to Twój tekst, więc jak uważasz.

Co do 4. fragmentu:

Jeszcze się później z panem porozumiem.

To "porozumiem" jest drętwe jak skurczybyk. Skąd wziąłeś takie słowo?
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Września 26, 2009, 12:29:39 am
Nie wiem czy to jest aby na pewno dobre. W filmie z pewnością, a w książce?

Cóż, przyznam się bez bicia, że w kwestii SF opieram się właśnie w dużej mierze na filmach, bo z literatury tego gatunku niewiele przeczytałem (fantasy - i owszem). Czyli, jak można by rzec, eksperymentuję.

Zawsze początki zrozumienia świata są trudne, jednak się za bardzo nie boję (o ile nie zbombardujesz mnie terminologą nie z tej ziemi :) ). Jeśli możesz, to załóż oddzielny wątek, albo mi wyślij na maila, którego mam w profilu. Byłbym wdzięczny.

Wątek nowy chyba założę, choć przydałoby się parę rzeczy wyjaśnić, żeby nie było kompletnego zagubienia.
Co do bombardowania terminologią nie z tej ziemi, to niestety jest dość zmasowane - załączony słownik pojęć obejmuje prawie pięć (!) stron. Mógłbym ci ten słownik udostępnić, ale takie rzeczy czyta się przecież źle bez kontekstu - więc chyba zamieszczając kolejne fragmenty, będę przed nimi wyjaśniał znaczenie słów albo skrótów, które się tam pojawiają.
W "Pierwszej Krwi" rzecz się dzieje nieco wcześniej, niż w "Niezdobytych Drogach", bo w 3225 roku. Sytuację można określić pokrótce w ten sposób: jak wiesz, kiedyś ludzie toczyli z jaszczurami wojnę, ową wojnę przegrali i znaleźli się pod ich zaborem. Sthresianie przez czas jakiś żyli w pokoju, ale szybko uwikłali się w konflikt z dwiema innymi rasami - Auvelianami i Ildanami. W czasie tej wojny bronili zarówno swoich własnych planet, jak i tych ludzkich. Jedną z zaanektowanych przez jaszczury ziemskich kolonii była bardzo wysunięta planeta o nazwie Akios. Z owej planety zrobił się po jakimś czasie istny ewenement w moim uniwersum, ponieważ ukształtował się tam tygiel kulturalny - na społeczeństwo Akiosa składają się przedstawiciele wszystkich ras, co jest w moim świecie bardzo rzadkim zjawiskiem, ze względu na powszechny brak tolerancji rasowej (tylko jaszczury są pod tym względem tolerancyjne, reszta ras bardzo nie lubi, żeby na ich planetach mieszkał duży "obcy" odsetek).
No i do rzeczy - ów Akios padł w 3215 ofiarą potężnej inwazji połączonych sił auveliańskich i ildańskich. Sthresianie też wysłali tam swoje siły uderzeniowe i przez dokładnie dziesięć lat prowadzili wojnę na wyniszczenie - obie strony wciąż dosyłały dostępne im wojska i floty, licząc, że druga strona barykady szybciej się wykrwawi. Nadzieję taką mieli przede wszystkim sprzymierzeni.
Mówię o tym wszystkim, bo akcja "Pierwszej Krwi" rozgrywa się krótko po tym, jak konflikt o Akiosa się skończył - gwałtownie i brutalnie.

Dodatkowe info o "Pierwszej Krwi" - pisząc ją, dbałem nie tyle o ukazanie postaci (o co starałem się obecnie), co o stworzenie maksymalnego wrażenia, iż traktuje ona faktycznie o przedstawicielach obcej rasy, a nie przebranych ludziach. Stąd między innymi masa tej całej zakręconej terminologii (napisanie "Pierwszej Krwi" przy okazji wzbogaciło zasób wymyślonych pojęć z mojego uniwersum). Wiąże się to też z faktem, iż jaszczury są moją ulubioną rasą i jak dotąd wykreowałem im najbogatszą ze wszystkich nacji kulturę - ba, opracowałem nawet ich własny alfabet.

Sam też piszę własne teksty, ale jak na razie wolę ich nie pokazywać, a udoskonalać poprzez czytanie innych.

No, jakże to tak? Przecież bez sprawdzania tego w praniu nie dowiesz się, czy idzie ci dobrze, czy źle.

To "porozumiem" jest drętwe jak skurczybyk. Skąd wziąłeś takie słowo?

Jakoś tak samo przyszło.

Next... tym razem udało mi się zamieścić dwa kawałki.
---------------------------------------------


SYSTEM PLUVIUS
REJON PLUVIUSA III
SEKTOR GUVERA


   Porucznik Rodney czuł, że serce wali mu jak młotem, a zimny pot wciąż pokrywa mu czoło. Oddech miał przyspieszony, ruchy gwałtowne, a jego wzrok wodził po gasnących odczytach sensorów na kokpicie myśliwca, w którym siedział. Ręka jeszcze kilkakrotnie usiłowała docisnąć dźwignię przepustnicy, mimo że maszyna leciała teraz na pełnym ciągu. Rodney i tak miał wrażenie, że wlecze się jak ślimak, a jego uwagę bez przerwy przykuwał ekran podglądu nadprzestrzeni, który wprawdzie to się włączał, to wyłączał, ale dało się na nim jeszcze dostrzec niewyraźne odczyty.
   -   Cholera, wciąż tam są! – krzyknął do siebie, po czym odezwał się zrozpaczonym głosem do interkomu – Tu porucznik Adam Rodney z Trzeciej Floty! XXV Skrzydło Myśliwskie! Odbiór! Potrzebuję natychmiastowego wparcia!
   Odpowiedziała mu cisza, co tylko powiększyło jego panikę. Systemy jego myśliwca były wprawdzie i tak uszkodzone, włącznie z aparaturą łącznościową, ale ktoś musiał przecież odebrać jego wezwanie. Dopiero co opuścił tunel nadprzestrzenny, którym jego zespół uciekał nadaremnie od dłuższego czasu przed ścigającym ich wrogiem – wykorzystując utworzony przez macierzysty lotniskowiec portal, którym ten zamierzał zbiec, ale został zniszczony, zanim to się stało. Adam wiedział, że przejście otwarto w systemie Pluvius, gdzie znajdowała się kolonia GTF. Niemożliwe, żeby nie dało rady się z nią skontaktować.
   -   Powtarzam! – pilot krzyknął ponownie – Tu porucznik Rodney, Trzecia Flota, XXV Skrzydło Myśliwskie! Potrzebuję natychmiastowego wsparcia! Niech się ktoś odezwie!
   Znowu cisza. Adam chciał wołać o pomoc, ale nie było do kogo – był sam. Musiał być jakiś ratunek!
   -   Boże, już po mnie – powiedział przerażonym głosem, po czym znowu wcisnął guzik nadawania – Błagam! Niech się ktoś odezwie! Tu porucznik Rodney z Trzeciej Floty!
   Kiedy ze słuchawek wydobył się niewyraźny głos, poczuł pierwszą falę słabej ulgi.
   -   Z trudem cię odbieramy – dało się słyszeć w interkomie – Tu baza Bravo-098A, w jakim jesteś stanie?
   -   Jezu, nareszcie! – jęknął Adam – Cała moja grupa… patrol… wszyscy poszli do piachu! Jestem sam! Wytłukli wszystkich, a mój myśliwiec podziurawili jak sito…
   -   Proszę się opanować, poruczniku – głos stawał się coraz wyraźniejszy i bił z niego chłodny spokój, co kontrastowało z przepełnionym paniką tonem Rodneya – Co się stało?
   -   Jestem z XXV Skrzydła Myśliwskiego! Byliśmy wraz z resztą drugiego zespołu wydzielonego na patrolu, i dorwały się do nas te xizariańskie potwory… były ich setki! Rozwalili cały zespół! Musieliśmy trafić na ich…
   -   Spokojnie, poruczniku, jest pan w strefie bezpiecznej, zaraz skierujemy pana na kurs prosto do bazy. Wszystko jest pod kontrolą.
   -   Nie, do diabła! – zawołał Adam, który kątem oka dostrzegł, jak odczyty na podglądzie nadprzestrzeni stają się wyraźniejsze, niż dotychczas – Wyślijcie tu myśliwce! Oni…
   -   Wszystko pod kontrolą, poruczniku – powtórzył ten niewzruszony głos z drugiej strony połączenia – To system Pluvius, a my nie mamy żadnych wrogich jednostek w zasięgu sensorów kolonii, nie ma się czego obawiać.
   -   Nic nie rozumiesz! – krzyknął Rodney w ataku rozpaczy – Oni mnie śledzą! Śledzili mnie od czasu, kiedy rozwalili nasz zespół w tunelu nadprzestrzennym, a ja stamtąd zwiałem! Nie chcą pozwolić, żebym…
   -   Dlaczego pan uważa, że pana śledzą?
   -   Odczyty na sensorach…
   -   Czy nie wspominał pan, że doznał ciężkich uszkodzeń? Nic nie wykrywamy, przypuszczalnie pańskie sensory są uszkodzone.
   -   Nie, nie są! – Adam z coraz większym trudem panował nad głosem, mając świadomość, że im dłużej leci samotnie, tym mniej czasu dzieli go od zniszczenia – Nic nie rozumiesz! My i mój zespół… natknęliśmy się na jedną z ich tajnych baz! Rzucili na nas wszystko, co mieli…
   -   Proszę podać swoją dokładną pozycję, poruczniku – ton głosu w słuchawkach zmienił się, ale pozostał spokojny – Zaraz będą tam myśliwce.
   -   Za późno! O Boże…
   Rodney spojrzał naprzód, w ekran katodowy pokazujący przestrzeń przed myśliwcem, by dostrzec kilkanaście niedużych jednostek, wydostających się z portali do nadprzestrzeni i blokujących mu drogę. Nie musiał się im przyglądać, by domyśleć się, kto to. Strach niemal go sparaliżował, miał wrażenie, że krew dosłownie ścięła mu się w żyłach.
   -   Oni już tu są! – krzyknął, tracąc zupełnie panowanie nad sobą – O Boże!
   Nie zważając na słowa dobiegające z interkomu, usiłował wyminąć napastników, ale ciężko uszkodzonym myśliwcem nie dało się sprawnie manewrować.
   -   Jest tam ich cała pieprzona banda! – zawołał, wiedząc już, że niebawem zginie i chcąc teraz za wszelką cenę powiedzieć, co odkrył jego patrol – Chyba z kilkaset statków! Musicie wysłać do nich flotę! To robactwo trzeba wyplenić! Byliśmy wtedy w systemie Ma…
   Nie zdążył jednak dokończyć. Xizarianie mu na to nie pozwolili. Kiedy salwy z działek, wystrzelone z kilku wrogich myśliwców naraz, rozszarpały kadłub jego statku, kokpit eksplodował płomieniem, a ostatnie słowo porucznika Adama Rodneya przerodziło się w nieartykułowany wrzask, pełen bólu i strachu.
   W chwilę potem również ów krzyk ustał, kiedy pilot zginął wraz ze swoim myśliwcem. Xizarianie nie pozostali ani na chwilę, by podziwiać swoje dzieło zniszczenia – od razu umknęli do nadprzestrzeni tymi samymi portalami, którymi się tutaj dostali.


TERRAŃSKA BAZA ORBITALNA UNIFORM-151D
WYSOKA ORBITA JARVIS III
OBRZEŻA SEKTORA MATER


   Śniadanie było obfite, a na stół w mesie oficerskiej powędrowały tego dnia artykuły spożywcze, do których na co dzień nie było łatwego dostępu, wśród których znalazł się rosyjski kawior i wędzona ryba. Podczas konsumpcji Drake pomyślał, że przebywanie w porcie gwiezdnym, do którego regularnie docierało świeże zaopatrzenie z planety, miało swoje dobre strony. Niestety, tego dnia śniadanie miało się okazać jedną z niewielu dobrych rzeczy, jakie go spotkały.
   Myślał wcześniej, że zająwszy się poprzedniego dnia najniezbędniejszymi sprawami, będzie miał teraz chwilę wytchnienia, ale grubo się omylił. Już po opuszczeniu mesy wezwano go do asystowania przy pierwszej rutynowej kontroli, zaś na uczestnictwie przy kolejnych stracił niemal cały dzień. Wśród epizodów, które nadwyrężyły go psychicznie najsilniej, znalazła się sprzeczka z głównym inżynierem, usiłującym dowieść sprawności części urządzeń na okręcie, spośród tych wymienionych przez czifa jako uszkodzone, afera, jaka wybuchła, gdy podczas inspekcji wyszło na jaw, że większość nowych akumulatorów do dział laserowych, dostarczonych tego dnia, jest wadliwa, oraz kłótnia w kapitanacie portu, która wywiązała się podczas podjętej przez Drake’a próby nakłonienia zarządców do dostarczenia nowych części, koniecznych do odbudowy utraconej wieży plazmowej, w terminie o jeden dzień krótszym, niż pierwotnie zakładano. Gdy Henry opuścił biuro, nie osiągnąwszy swojego celu, był wściekły jak osa. Po powrocie na okręt, gdzie podano już do mesy oficerskiej obiad, zjadł posiłek w milczeniu, nie biorąc w ogóle udziału w rozmowie.
   Do tego czasu wieści o czekającym ich nowym zadaniu obiegły cały niszczyciel. Marynarze i członkowie załogi bazy orbitalnej, wykonujący swoje prace przy „Fajrero”, pracowali nieco szybciej, niż zwykle, głośno przy tym utyskując. Często też wyrażali na głos swoje zdanie o admirale Hawkes’ie oraz Naczelnym Dowództwie Floty, kiedy tylko wydawało im się, że żaden oficer ich nie słyszy. Chyba wszyscy na pokładzie okrętu dzielili ze sobą irytację na tych, którzy przydzielili im kłopotliwe zadanie, wymagające od nich większego nakładu pracy, nawet Drake.
   Ten akt solidarności załogi poprawił nastrój Henry’ego, który po obiedzie powrócił do swoich zajęć w nieco lepszym humorze. Miał doglądać załadunku jeszcze jednej partii zaopatrzenia.
   Kiedy zajrzał w papiery, dowiadując się, co tym razem zabierają na pokład, pomyślał, że musiała zajść jakaś omyłka. Po obejrzeniu zawartości jednego z niedużych kontenerów upewnił się, że wszystko się zgadza. Nie przypominał sobie jednak, aby żądał dostarczenia na okręt znacznej ilości ciężkiego uzbrojenia piechoty, w tym szturmowych karabinów laserowych M-264 oraz ręcznych działek jonowych. Najbardziej jednak jego uwagę przykuł znajdujący się w kontenerze, rozebrany na części ciężki kombinezon bojowy piechoty, wyraźnie większy i silniej opancerzony od standardowych ET-200G. Wyglądało nawet na to, iż dysponuje dużą ilością dodatkowego osprzętu. Drake ściągnął brwi, powoli odwracając się w stronę pierwszego oficera.
   -   Harvey, co to, u licha, ma znaczyć? – zapytał, kiepsko maskując zniecierpliwienie
   Barnes wyglądał na zbitego z tropu tym pytaniem.
   -   Jak to, co to ma znaczyć? – odrzekł ze zdziwieniem
   -   Ta broń, te pancerze – wskazał ręką Drake – To nie jest wyposażenie zwykłej piechoty z Korpusów Desantowych.
   -   Jasne, że nie – pierwszy oficer wciąż wyglądał na zdumionego – To sprzęt Marines.
   -   Marines? – Henry uniósł brwi, teraz po prostu zaskoczony
   -   To ty nic nie wiesz? – Barnes założył ręce, wpatrując się w komandora z rosnącym rozbawieniem
   -   O czym?
   -   Przecież dawałem ci te cholerne papiery wczoraj wieczorem. Nie przeczytałeś ich?
   Drake wysyczał przekleństwo, zły na siebie. Istotnie, nie przeczytał dokumentów, które otrzymał od oficera. Przejrzał je tylko, wyłuskując interesujące go informacje na temat misji. Najwidoczniej przeoczył przez to coś ważnego.
   -   No, nie od deski do deski – odparł w końcu zdawkowo
   -   Był tam jeszcze biuletyn z informacjami na temat nowej inicjatywy dowództwa, która wprowadzana będzie na razie stopniowo, w sektorze Guvera – rzekł Barnes – Chcą wzmocnić obronę naszych okrętów, na wypadek abordażu, więc przydzielają na nie jednostki Marines. My otrzymamy ich jako jedni z pierwszych, skoro mamy strzec takiej ważnej persony.
   -   Czemu mi nie powiedziałeś wcześniej?
   -   Jak to szło? „Po prostu daj mi ten cholerny papier”?
   -   Fakt, zapomniałem – Drake czuł teraz wyraźne zakłopotanie, zmieszane z niegasnącą wciąż złością na samego siebie – Przeczytaliście?
   -   Ja i reszta? Tak, wczoraj, przed tym, jak cię spotkałem koło twojej kajuty.
   -   Czyli tylko ja jeden, idiota, o niczym nie wiem?
   -   No, coś w tym guście.
   Drake starał się opanować zakłopotanie, przebiegając w myślach to, co wiedział o terrańskich Marines. Naturalnie, miał już kiedyś z nimi do czynienia – raz lub dwa – ale nie były to zapadające w pamięć spotkania. Owi żołnierze, selekcjonowani spośród weteranów pierwszych walk z Auvelianami, tworzyli specjalną jednostkę, odpowiednio wyposażoną i przeszkoloną do działania w trudnych warunkach. Pojawiali się zawsze, kiedy trzeba było dokonywać abordażu na wrogich okrętach lub instalacjach gwiezdnych, kiedy dochodziło do walk na powierzchniach planet o wrogim środowisku lub kiedy trzeba było przydzielić armię do obrony świeżo założonej na obcej planecie protokolonii, na której nie zakończyły się jeszcze procesy terraformowania. Nie byli natomiast jednostką bojową jako taką – przydzielano im wyłącznie specjalne zadania. Wiązał się z tym – oraz z dość ostrą selekcją – również fakt, iż Marines było niewielu. Wyposażano ich w najlepszą dostępną broń i sprzęt, aby maksymalnie wykorzystać ich potencjał.
   Mimo to fakt, że postanowiono ich wykorzystać jako część załogi na okrętach, wydał się Drake’owi znamieniem kiepsko przemyślanego planu. Marines było zbyt mało, aby obsadzić wszystkie okręty we flocie, za mało nawet, aby dać słuszną ochronę załogom tych, które walczyły w sektorze Guvera. Pozostawały przecież jeszcze zwyczajowe zadania żołnierzy z tej formacji, z których nie można było ich tak po prostu oddelegować – Marines stanowili między innymi kręgosłup Korpusów Kolonialnych. Ponadto, okręty wojenne GTF nie były wcale bezbronne wobec abordażu wrogich żołnierzy. Marynarze, choć nie byli piechotą, przechodzili szkolenie w zakresie używania standardowej broni osobistej, część z nich specjalizowała się nawet w funkcji pokładowych „strzelców”, a na okrętach zawsze znajdowały się magazyny broni, pełne karabinów i pistoletów laserowych oraz niezbędnych do ich zasilania baterii.
   -   Ilu? – zapytał w końcu Drake, dając wcześniej marynarzom znak, aby kontynuowali załadunek na pokład kontenerów z wyposażeniem Marines
   -   Jeden pluton – odrzekł krótko Barnes
   Co oznaczało zaledwie trzydziestu żołnierzy, nie licząc dowódcy i podoficerów, jak powiedział sobie w myślach Henry z irytacją. Było dokładnie tak, jak przypuszczał – skoro armia GTF nie dysponowała dużą liczbą Marines, a ci z dowództwa mimo to uparli się, aby przydzielać tych żołnierzy na pokłady okrętów, liczebność owych przydziałowych Marines okazywała się wręcz symboliczna. Drake nie myślał nawet o problemach związanych z zaopatrzeniem i zapewnieniem gościom kajut – to nie było nic poważnego, jako że niszczyciele klasy Vengo mogły wziąć na pokład pewną ilość nadprogramowych załogantów. Bardziej martwił go bezsens całego przedsięwzięcia.
   -   Kto nimi dowodzi? – zapytał zmęczonym głosem
   -   Porucznik Logan – odparł Harvey beznamiętnie
   -   Jaki on jest?
   -   Skąd mam to wiedzieć, Henry? – Pierwszy wzruszył ramionami – Przecież go nigdy nie widziałem na oczy, ani z nim nie rozmawiałem, jak mam ci odpowiedzieć na to pytanie? No, dobra – dodał, dostrzegłszy spojrzenie komandora – To dzieciak, ma dwadzieścia pięć lat.
   -   Wielu z nas służy od niedawna, Barnes, więc nie gadaj do mnie w ten sposób – uciął Drake – Zapominasz, że armię i flotę utworzono piętnaście lat temu.
   -   Wiem o tym, ale mówię poważnie – ciągnął Harvey – Dopiero co go oddelegowano na to stanowisko, a z tego, co wiem, nie ma zbyt wielu oznaczeń za uczestnictwo w bitwach. Jest w Marines głównie dlatego, że ma staż, ale nic ponadto. Ale tak poza tym, poziom żołnierzy całkiem dobry.
   -   Robi się coraz dziwniej z tymi pomysłami Dowództwa – orzekł Drake – Mam nieprzyjemne przeczucie, że to dopiero początek.



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Września 26, 2009, 05:57:11 pm
Cóż, przyznam się bez bicia, że w kwestii SF opieram się właśnie w dużej mierze na filmach, bo z literatury tego gatunku niewiele przeczytałem (fantasy - i owszem). Czyli, jak można by rzec, eksperymentuję.

W kolejnych fragmentach to widać. Tak jakbym oglądał film. Jednak jeśli książka ma być jak film to szczerzę wolę oglądać.
 
W książkach nie lubię dziur i niedociągnięć. Tym bardziej jeśli to się tyczy bohaterów. Bohater bez przeszłości, która ukształtowała jego charakter i psychikę, nigdy nie będzie w pełni realistyczny. Jeśli będziesz traktował postaci jak aktorów (aby tylko odegrali scenkę) to robisz świadomy, i to duży, błąd. Oni powinni posiadać własne życie, historię, doświadczenia i piorytety życiowe.

Też jak na razie nie powiedziałeś jak wygląda Aneli (nawet jeśli to humanoidalny jaszczur to musi go coś wyróżniać od innych), komodor Cromwell, Henry Drake, Harvey Barnes - mam nadzieję, że nic nie przekręciłem. To jest istotne w kształtowaniu postaci. Czytelnik powinien wiedzieć, z kim ma do czynienia przy pierwszym kontakcie z tą osobą - masz pokazywać to co ma zobaczyć czytelnik.

Nie napisałeś jak wyglądają, a o bokserkach to wspomniałeś. Do tego dajesz im duszę zapominając o ciele.

Mówię o tym wszystkim, bo akcja "Pierwszej Krwi" rozgrywa się krótko po tym, jak konflikt o Akiosa się skończył - gwałtownie i brutalnie.[...]  ba, opracowałem nawet ich własny alfabet.

Sam pomysł masz naprawdę ciekawy, charaktery postaci są ciekawe, dialogi również, ale zapomniałeś o tym co wyżej już napisałem.

Co do alfabetu to jedno... wymyśl lepiej cały język i naucz się nim posługiwać ;)

No, jakże to tak? Przecież bez sprawdzania tego w praniu nie dowiesz się, czy idzie ci dobrze, czy źle.

Na razię styl trenuję, bo mi nie wychodzi tak jak bym chciał.
W międzyczasie opisuje cały świat, który chcę przedstawić (jest w klimatach fantasy): tworzę historię kultury, dziejów, zmiany mentalności każdej rasy; tworzę szczegółowe historie bohaterów (nawet tych epizodowych), kontynentów, początków całego świata...

Jak na razie mam sporo wymyślone. Dopiero później zacznę konkretne rzemiosło.

Jakoś tak samo przyszło.

Ja bym na Twoim miejscu to zmienił.

Teraz uwagi odnośnie fragmentów:

Cytuj
Jak to, co to ma znaczyć?

Zamiast przecinka powinien być znak zapytania.

Cytuj
Drake wysyczał przekleństwo, zły na siebie.

Chyba "[...], był zły na siebie." Czasownika brak.

Cytuj
[...]kiedy dochodziło do walk na powierzchniach planet o wrogim środowisku lub kiedy trzeba było[...]

Unikaj powtórzeń.

Cytuj
Marines stanowili między innymi kręgosłup Korpusów Kolonialnych

Ja uważam, że "trzon". Nie pasuje mi za bardzo  "kręgosłup" do klimatów SF.

Cytuj
   -   Kto nimi dowodzi? – zapytał zmęczonym głosem
   -   Porucznik Logan – odparł Harvey beznamiętnie
   -  Jaki on jest?

Ja bym na miejscu Drake'a zapytał Barnesa "Co o nim wiesz?". Na pewno nie tak jak jest to w tekście.

Gotrek: ja ci dam "dziór"...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Września 29, 2009, 11:52:08 pm
W kolejnych fragmentach to widać. Tak jakbym oglądał film. Jednak jeśli książka ma być jak film to szczerzę wolę oglądać.

No cóż, wiele osób mnie za to akurat chwaliło. Że tak diabelnie dobrze się to czyta, że to bardzo obrazowe, i że widzi się tak łatwo oczami wyobraźni poszczególne sceny.

W książkach nie lubię dziur i niedociągnięć. Tym bardziej jeśli to się tyczy bohaterów. Bohater bez przeszłości, która ukształtowała jego charakter i psychikę, nigdy nie będzie w pełni realistyczny. Jeśli będziesz traktował postaci jak aktorów (aby tylko odegrali scenkę) to robisz świadomy, i to duży, błąd. Oni powinni posiadać własne życie, historię, doświadczenia i piorytety życiowe.

Mówisz tu chyba o pełnowymiarowych powieściach, gdzie takie informacje, owszem, są bardziej niż potrzebne. Ale to jest nieduże opowiadanie, gdzie mało uwagi się takim rzeczom miejsca poświęca. Nawet u zawodowych i wysoko cenionych rodzimych pisarzy z czymś takim się spotykałem (weźmy tu na przykład zbiór "Deszcze Niespokojne"). Poza tym, nie zawsze jest sens, cel i sposób stwierdzać, dlaczego ktoś jest, jaki jest. Jeżeli ktoś jest cynikiem, to z reguły po prostu się taki urodził i tak ma. Nie ma po co dociekać, jak i dlaczego.

Też jak na razie nie powiedziałeś jak wygląda Aneli (nawet jeśli to humanoidalny jaszczur to musi go coś wyróżniać od innych)

Tu z kolei leży pies pogrzebany. Gdzie jaszczurów w fantastyce nie szukasz, dwa stojące obok siebie osobniki są podobne jak dwie krople wody. Nie sposób zaznaczyć rysów twarzy, które się pojawiają u ludzi. Po oczach i włosach też nie ma co ich rozróżniać. Włosów przecież nie mają w ogóle, a oczy to zawsze czarne pionowe szparki źrenic na żółtym tle (zależnie od "dezajnu" rasy może owo tło być czerwone albo jeszcze inne).
U mnie jaszczury różnią się tzw. "ikonami" (w ich jęzorze - "kate"), czyli atrybutami w umaszczeniu skóry. Każdy ma swój indywidualny "wzór" z łusek gdzieś na skórze (vide dwie postacie z powieści - mój ulubieniec Zhack ma pomarańczowe pręgi na pysku, jak tygrys, a ikoną Zery jest ciemna plama wokół lewego oka, co wygląda, jakby nosiła na nim opaskę). Sęk w tym, że owo "gdzieś" nie zawsze znajduje się na twarzy. Jeśli Aneli ma swoją ikonę na grzebiecie, pod postacią długiej pręgi, to i tak jej nie widać, bo Sthresianie, w przeciwieństwie do wielu innych jaszczurów rodem z fantastyki, NOSZĄ ubrania.
Można też co prawda wyróżniać np. długość i szerokość pyska, ale jak ich na tej podstawie odróżniać, z dokładnością do centymetrów? Jak jeden jaszczur ma pysk długości X, a drugi X + 1 cm, to przecież się tego nie zauważa.

komodor Cromwell, Henry Drake, Harvey Barnes - mam nadzieję, że nic nie przekręciłem. To jest istotne w kształtowaniu postaci. Czytelnik powinien wiedzieć, z kim ma do czynienia przy pierwszym kontakcie z tą osobą - masz pokazywać to co ma zobaczyć czytelnik.

Często nie opisuję wyglądu postaci, zostawiając to czytelnikowi. Na podstawie moich doświadczeń z literaturą, nie uważam tego za kardynalny błąd.
Jak wygląda Cromwell, to akurat pobieżnie opisałem.

Nie napisałeś jak wyglądają, a o bokserkach to wspomniałeś. Do tego dajesz im duszę zapominając o ciele.

No patrz, rzeczywiście paradoks. :-\
Generalnie rozchodzi się o to, że z tymi bokserkami to był określony moment, element chwilowego, w danej sytuacji wyobrażenia, a nie permanentna cecha postaci, jaką jest wygląd.

Co do alfabetu to jedno... wymyśl lepiej cały język i naucz się nim posługiwać ;)

Aaah, kevase ke sa Kagar, ke savashke! Ke akes isihuar! Verena!

Twój poprzednik też lekceważąco się odnosił do alfabetu, ale jednak później z zainteresowaniem go obejrzał. Inny delikwent postanowił go "rozszyfrować" (i udało mu się). 8)

Zamiast przecinka powinien być znak zapytania.

Nie, bo Barnes w tym konkretnym momencie powtarza po prostu to, co Drake powiedział, nie rozumiejąc, skąd to pytanie.

Chyba "[...], był zły na siebie." Czasownika brak.

Znowu nie. To wyrażenie pełni rolę określnika, i dodanie "był" uczyniłoby je niegramatycznym.

Unikaj powtórzeń.

Trzeci raz - nie. W sytuacji, kiedy mamy do czynienia z wyliczanką (tak, jak tu), powtórzenia są jak najbardziej wskazane.

Ja uważam, że "trzon". Nie pasuje mi za bardzo  "kręgosłup" do klimatów SF.

Wszystko jedno. I jedno, i drugie, to określenia potoczne w tym kontekście.

Ja bym na miejscu Drake'a zapytał Barnesa "Co o nim wiesz?". Na pewno nie tak jak jest to w tekście.

"Co o nim wiesz" byłoby w tej sytuacji sztuczne i niepasujące.

Następny kawałek, że tak powiem.
-------------------------------------------------------



TERRAŃSKA BAZA ORBITALNA BRAVO-098A
WYSOKA ORBITA PLUVIUS III
SEKTOR GUVERA


   -   Kiedy to się stało? – zapytał grobowym głosem komandor Reinhardt, zwracając się do swojego adiutanta
   -   Godzinę temu, panie komandorze.
   Zaledwie przed chwilą dotarł do niego meldunek o utracie myśliwca z Trzeciej Floty, oraz nawiązanym z pilotem kontakcie. Z nagranej rozmowy wynikało, iż w jednym z układów położonych na trasie patrolu doszło do zagłady całego zespołu okrętów. Komandor siedział teraz w swoim biurze przepełniony poczuciem klęski, z którym przemieszana była skryta nadzieja. Z przeprowadzonej z pilotem – porucznikiem Adamem Rodneyem – rozmowy, wynikało, iż mogli mieć w tej sytuacji prawdziwe szczęście w nieszczęściu.
   -   Cholera, ile razy mam powtarzać, że chcę otrzymywać z miejsca wszelkie meldunki, poruczniku? – rzekł Reinhardt ze złością – Zrobiliście coś w tej sprawie?
   -   Kapitan Grant wysłał eskadrę myśliwców w rejon ostatniej pozycji porucznika Rodneya, ale znaleźli tylko szczątki jego maszyny…
   -   Oczywiście, że je znaleźli, a czego innego się spodziewali? – komandor zerwał się ze swojego miejsca – Że Xizarianie będą tam na nich czekać z komitetem?
   -   Kapitan miał nadzieję, że uda się zlokalizować nieprzyjaciela poprzez pozostający jeszcze tunel nadprzestrzenny…
   -   Idiota – uciął Reinhardt – Z przedstawionego przez pana biegu wydarzeń, poruczniku, jasno wynika, że te przerośnięte insekty zjawiły się tam tylko po to, żeby dokończyć brudną robotę. Niewykluczone, że także po to, aby pozbyć się Rodneya, zanim zdoła powiedzieć nam przez interkom coś ważnego. Ani im było w głowie czekanie, aż my coś przyślemy. Wciąż macie to nagranie?
   -   Tak jest, komandorze. Zachowaliśmy zapis w konsoli komunikacyjnej, w centrali.
   -   Chcę go wysłuchać osobiście, poruczniku – komandor ruszył w stronę drzwi, poprawiając mundur – Przy okazji pogadam o tym z kapitanem Grantem.
   Adiutant wyraźnie chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł w pół słowa. Następnie udał się pospiesznie w ślad za oddalającym się Reinhardtem. Komandor nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, jak gdyby już zapomniał o jego obecności. Znał doskonale drogę do stanowiska w centrali – trochę czasu spędził jako dowódca tutejszej placówki – więc dotarł tam szybko, a kiedy już znalazł się w środku, ogarnąwszy wzrokiem halę z rzędami techników zajmujących swoje miejsca przy komputerach, spojrzał na znajdujący się po prawej podest dowódcy, usytuowany dokładnie naprzeciwko kilku dużych wyświetlaczy na przeciwległej ścianie. Kapitan John Grant wciąż się tam znajdował.
   Młodszy oficer dostrzegł swojego przełożonego, gdy ten był jeszcze w połowie drogi, a wyraz jego twarzy wskazywał, że przeczuwa nadchodzące kłopoty. Reinhardt poczuł coś w rodzaju mściwej satysfakcji, obserwując rosnące zakłopotanie Granta.
   -   Dzień dobry, panie komandorze... – zaczął John, stając na baczność i salutując, kiedy tylko przełożony się zbliżył
   -   Co to ma znaczyć, kapitanie? – warknął Reinhardt, nie zawracając sobie nawet głowy odsalutowywaniem – Dlaczego nie dowiaduję się z miejsca o wydarzeniach, jakie miały miejsce, a pan marnotrawi w międzyczasie wojskowe zasoby i cenny czas na bezsensowne akcje?
   -   Komandorze, ja… – spróbował kontynuować Grant, ale dowódca nie dał mu skończyć
   -   Stój pan na baczność, kiedy do pana mówię! – krzyknął Reinhardt – Gdyby mnie pan zawiadomił wcześniej, od razu zaczęlibyśmy działać, być może organizowalibyśmy już pogoń za tymi xizariańskimi bękartami! Zamiast tego, wysyła pan małe zespoły myśliwców, by odnaleźć szczątki, co do których wiadomo, że powinny tam być!
   -   Komandorze, liczyliśmy na namiar poprzez portal…
   -   Słyszałem już o tym, kapitanie – ton głosu Reinhardta, o ile to w ogóle możliwe, zrobił się jeszcze bardziej zagniewany – Oficer pańskiej rangi powinien doskonale zdawać sobie sprawę, że takie nadzieje są pozbawione jakichkolwiek podstaw! Podam pana jeszcze dzisiaj do raportu za niedopełnienie swoich obowiązków służbowych! A na przyszłość radzę panu pamiętać, że chcę co do minuty wiedzieć, co się tutaj dzieje! Czy to jasne?
   -   Tak jest, panie komandorze – odrzekł Grant z trudem
   -   Spocznij – nakazał Reinhardt, po czym ominął kapitana, kierując się w stronę panelu dowódczego komputera – Chcę wreszcie sam usłyszeć, co się tutaj działo. Podobno wciąż macie zapis z przeprowadzonej rozmowy. Proszę go odtworzyć, natychmiast.
   Technik, który wcześniej przypatrywał się reprymendzie dowódcy, spoglądając na kapitana z tłumionym współczuciem, teraz usłuchał polecenia, odnajdując plik w pamięci komputera i puszczając go przez głośnik. Reinhardt bez słowa zasiadł na miejscu zajmowanym wcześniej przez Granta, uważnie przysłuchując się rozmowie, i koncentrując swoją uwagę na ostatnich słowach Rodneya, nim ten zginął w eksplozji własnego myśliwca.
   -   Trzecia flota – powiedział po tym, jak nagranie ustało, jakby w zamyśleniu – Trzecia flota… dwudzieste piąte skrzydło… kapitanie? – rzekł w końcu, odwracając się od panelu
   -   Tak, komandorze?
   -   Ustalaliście już, który to był patrol?
   -   Tak jest, komandorze. Drugi Zespół Wydzielony, w trakcie patrolu obejmującego dwadzieścia systemów. W sumie ponad sto pięćdziesiąt planet.
   -   Przynajmniej tyle – mruknął Reinhardt, niemal ułagodzony – Wielka szkoda, że porucznik Adam Rodney nie zdołał nam wyjawić nazwy systemu, w którym odnaleźli bazę tych xizariańskich piratów. Ale skoro wiemy, która to grupa i która trasa, może nam wystarczyć ta jedna sylaba. Odtworzyliście już, jak mniemam, planowany szlak patrolowy?
   -   Tak jest, komandorze.
   -   To dobrze. Nanieście to na ekran i wywołajcie mapę sektora. Nie ma tam zbyt wielu układów na literę „m”, powinniśmy znaleźć właściwy.
   -   Gotowe, komandorze.
   Reinhardt spojrzał na mapę, która pojawiła się na ekranie. Trasa patrolu była na niej wyraźnie zaznaczona, wraz z nazwami systemów, które miał zbadać Drugi Zespół. Dwa spośród tych ostatnich przykuły jego uwagę.
   -   Ma – powiedział, powtarzając ostatnią wypowiedzianą przez Rodneya sylabę, kiedy ten nie skończył wymawiania całej nazwy układu – To może być system Matthius albo Mallok.
   -   Zgadza się, panie komandorze – potwierdził jeden z techników – obydwa są na trasie patrolu. Pierwszy z nich liczy osiem planet, drugi jedenaście. Nie są zagospodarowane.
   -   Taaak – zgodził się przeciągle Reinhardt – Idealne miejsce na gniazdo tych łajdackich sukinsynów. Ale są całkiem blisko zamieszkanej przestrzeni.
   -   Nie odnotowano ataków na żadne z pobliskich planet, nie było też napaści na statki w ich bezpośredniej okolicy – wtrącił szybko technik
   -   Nie ułatwiają nam zadania, te insekty – burknął komandor – Trzymają się z dala od lepiej strzeżonych rejonów i starają się nie wzbudzać podejrzeń. Ale sposób zawsze się znajdzie. Sprawdźcie rejestry ataków w materiałach archiwalnych i porównajcie je z naszą mapą.
   Przez długą minutę Reinhardt milczał, obserwując, jak pracują technicy. Z każdą chwilą na planie sektora przybywało zaznaczonych na czerwono obszarów, gdzie atakowano konwoje, aż w końcu wszystko ułożyło się w pełen obraz sytuacji.
   -   Zakończyliśmy porównania – oznajmił technik – Wygląda na to, że ataki mogły nadchodzić z każdego z tych systemów.
   Komandor skrzywił się. Byli tak blisko odkrycia lokalizacji tajnej bazy łupieżców, a jednocześnie tak daleko. Musiał być jakiś sposób, żeby się tego dowiedzieć.
   -   Może bazy tych drani znajdują się w obydwu układach?
   -   Komandorze – wtrącił Grant – To możliwe, ale nie mamy dość sił, aby przeprowadzić dwie duże ofensywy naraz. Musielibyśmy wysłać jednostki zwiadowcze, żeby…
   -   Wykluczone – uciął Reinhardt – Podobno to robactwo jest w stanie się wyprowadzić ze swojego siedliska w ciągu kilku godzin w razie zagrożenia. Zapewne po tym, jak Rodney im się wymknął, obawiają się, że mógł udzielić informacji co do położenia ich bazy. To zwiększa ich czujność. A kiedy wykryją nasze statki zwiadowcze, ogłoszą pełen alarm. Nie tylko będą gotowi do ucieczki, ale także do obrony przed naszym atakiem. Musimy ich zaskoczyć, o ile to możliwe. Musimy wzbudzić w nich pewność, że o niczym nie wiemy.
   -   Tak jest, panie komandorze – zgodził się Grant
   -   Zanim upewnimy się co do tego, gdzie jest ich baza, sami musimy być gotowi do ewentualnej operacji – stwierdził Reinhardt – Połączcie mnie natychmiast z admirałem Hawkesem.


TERRAŃSKA BAZA ORBITALNA UNIFORM-151D
WYSOKA ORBITA JARVIS III
OBRZEŻA SEKTORA MATER


   Marines, którzy mieli się zjawić już nazajutrz, przybyli w rzeczywistości trzy dni później, ale Drake nie próbował nawet dociekać przyczyn tego opóźnienia. W gruncie rzeczy przeczuwał, że im dłużej tych żołnierzy nie będzie jeszcze na pokładzie, tym mniej kłopotów będzie miał na głowie.
   Do tego czasu udało im się prawie skończyć budowę utraconej wieżyczki, choć wciąż były jakieś problemy z przewodami plazmowymi. Zakończyli też cały szereg innych napraw, ale jak na razie żadnej naprawdę istotnej – szybko szło tylko z drobnostkami pokroju gasnących w jednym z korytarzy świateł, czy też akumulatorów do czyścicieli w łaźni. To zaś bardzo irytowało Drake’a, który, im bardziej zbliżał się termin przybycia admirała Hawkesa, tym mocniej był tym wszystkim sfrustrowany.
   -   Cholerny, cholerny świat – mruczał pod nosem, kiedy około południa zjawił się w hali wejściowej doku, by tam powitać porucznika Logana i jego ludzi
   -   Nie zrzędź tyle, Henry – skomentował stojący obok Barnes
   -   Wszyscy w tym siedzimy, ale tylko ty narzekasz – dodał drugi oficer, Klaus Harland
   -   Tylko on? – zapytał Harvey – I ty to powiedziałeś?
   -   A czyjego trucia słuchaliśmy wczoraj wieczorem przez pół godziny, jak nie twojego, Harland? – wtrącił Trzeci, Bernard Grey
   -   I to pomimo, że tyle razy ci mówiliśmy, żebyś się zamknął?
   -   Dobra, wystarczy – uciszył ich Drake, zanim Klaus zdążył wymówić ripostę, gdyż widział już nadchodzącego porucznika Logana w granatowym mundurze Marines, któremu towarzyszyło trzech sierżantów – Może chociaż teraz róbmy dobrą minę.
   Przybysze zasalutowali przepisowo, kiedy tylko zjawili się dość blisko, wymieniając zwyczajowe uprzejmości. Henry nie mówił zbyt wiele, więcej uwagi poświęcając obserwowaniu oficera.
   Porucznik Logan okazał się młodym, potężnym mężczyzną o gładkich rysach twarzy. Nosił krótko przystrzyżony wąs, który kompletnie do niego nie pasował i Drake podejrzewał, że oficer Marines otrzymywałby pod tym adresem sporo kpiących uwag, gdyby nie jego wzrost. To właśnie on przydawał mu tej odrobiny respektu – komandor miał wrażenie, że Logan mógłby go bez problemu powalić na posadzkę jednym ciosem, zanim on zdążyłby zareagować.
   -   Jak pan zapewne wie, komandorze – mówił porucznik, zwracając się do Drake’a – Mamy zostać przydzieleni na pański okręt tylko na czas tego lotu.
   -   Oczywiście, poruczniku – odparł Henry – Już nas o wszystkim poinformowano.
   -   Dobrze. Czy kajuty dla moich ludzi są już gotowe, panie komandorze? – Logan, mimo swojego wieku, sprawiał wrażenie sztywniaka oficjalnym i monotonnym głosem, jakim się wypowiadał
   -   Tak, poruczniku. Czekamy tylko na resztę. Gdzie jest pański pluton?
   -   Niebawem tu będą, panie komandorze. Proszę nam wskazać nasze kwatery, a my sami się już sobą zajmiemy.
   -   Mam nadzieję, że się szybko przyzwyczaicie, bo możemy odlecieć niebawem – Drake powiedział to, choć w duchu przeklinał admirała Hawkesa za fakt, że w ogóle się z nimi nie liczy, i że gotów jest wysłać ich do akcji nawet wtedy, gdy nie są do niej przygotowani
   -   Nie wątpię, panie komandorze – Marine skinął głową – Ufam, że będzie nam się dobrze współpracowało.
   „Ta, oby”, powiedział w myślach Drake sardonicznie, jako że mimo zawartej w dokumencie z dowództwa argumentacji na temat nowej inicjatywy, nadal uważał pomysł przydzielania po pluton Marines na okręt za idiotyczny.
   -   Proszę za nami – Henry wskazał okręt – Oprowadzimy panów.
   Liczył, że wskazując gościom ich kwatery, oraz pokazując ważniejsze pomieszczenia okrętu, takie jak magazyny broni, drogi na stanowiska bojowe, mostek, czy mesę, trochę się odpręży i nawiąże bardziej luźną rozmowę, ale się omylił. W miarę upływu czasu coraz bardziej marzył o tym, by znaleźć się gdzieś indziej. Logan zaś nie ułatwiał mu zadania, jako że wciąż mówił tym samym, irytująco oficjalnym tonem. Nawet Barnes i pozostali zrezygnowali z prób skierowania wymiany zdań na inne tory.
   -   Co do montera pancerzy, nie wiem, czy będzie pasował do waszych – ciągnął Drake, kończąc oprowadzanie gości – Jest przystosowany do standardowych ET-200G…
   -   Poradzi też sobie z naszymi ET-400, panie komandorze, te wszystkie modele są do siebie zasadniczo podobne – rzekł Logan, machając uspokajająco ręką – Jak już mówiłem, doskonale sobie poradzimy, proszę się nie martwić takimi sprawami.
   Odwrócił się do Henry’ego, po czym dodał:
   -   Musicie nam teraz wybaczyć, panie komandorze, ale powinniśmy wrócić do reszty plutonu. Dokonamy jeszcze jednego przeglądu żołnierzy, a potem zjawimy się tutaj ponownie wraz z nimi.
   -   Dobrze – odparł beznamiętnie Drake – Możecie odejść, znacie drogę.
   -   Naturalnie.
   Komandor nie dbał o to, że każąc odejść Marines, nie odprowadzając ich nawet do wyjścia, okazał im pewny brak uprzejmości. Po prostu był już tym wszystkim zmęczony. Twarze stojących za nim oficerów pozostały bez wyrazu, i nikt się nie odzywał, poza Drake’iem, który po długiej chwili ciszy powiedział wreszcie głośno:
   -   Kurwa mać, zabiję tego idiotę, który wpadł na pomysł z dawaniem nam Marines na pokład.
   -   Drake, a ty wciąż swoje – skomentował Harvey z uśmiechem


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Września 30, 2009, 08:37:52 am
Poza tym, nie zawsze jest sens, cel i sposób stwierdzać, dlaczego ktoś jest, jaki jest. Jeżeli ktoś jest cynikiem, to z reguły po prostu się taki urodził i tak ma. Nie ma po co dociekać, jak i dlaczego.

Zawsze jest sens napisać to jedno, czy dwa zdania o psychice postaci. Nie wszystkie cechy charakteru są uwarunkowane genetycznie.

Co do wyglądu. Powiedz mi jak powinienem sobie wyobrazić karabin laserowy M-264, czy kombinezon bojowy  ET-202G? Mundury, "pancerze" i broń w naszym współczesnym świecie wyglądają tak, a nie inaczej ponieważ pełnią ściśle określone funkcje i cechy budowy powiązane są z nimi. U bohatera natomiast istotny jest wygląd, jak u każdego zwykłego człowieka. Po wyglądzie można się domyślać jaki ktoś jest i przybliży czytelnikowi postać.
Dowolność w wyobrażaniu sobie elementów świata jest fajna, ale odpowiedzmy sobie na jedno zasadnicze pytanie: Ten świat należy do Ciebie, czy do mnie?

U mnie jaszczury różnią się tzw. "ikonami" (w ich jęzorze - "kate"), czyli atrybutami w umaszczeniu skóry. Każdy ma swój indywidualny "wzór" z łusek gdzieś na skórze

Już myślałem, że wszystkie jaszczury będą identyczne. "Ikonymi" mi rozjaśniły stan rzeczy.

Twój poprzednik też lekceważąco się odnosił do alfabetu, ale jednak później z zainteresowaniem go obejrzał. Inny delikwent postanowił go "rozszyfrować" (i udało mu się). 8)

Źle mnie zrozumiałeś. Nie lekceważę Twojej pracy nad alfabetem, bo sam wiem jak trudno jest wymyślić.  Jednak nie użyjesz go bezpośrednio w książce, bo to by wymagało opracowania czcionki i znacznego wysiłku od czytelnika, aby zrozumieć, o co chodzi.
Dlatego powiedziałem o języku.

Aaah, kevase ke sa Kagar, ke savashke! Ke akes isihuar! Verena!

Fajnie, że wiem o co chodzi :D

Nie, bo Barnes w tym konkretnym momencie powtarza po prostu to, co Drake powiedział, nie rozumiejąc, skąd to pytanie.

[...]

Znowu nie. To wyrażenie pełni rolę określnika, i dodanie "był" uczyniłoby je niegramatycznym.

[...]

Trzeci raz - nie. W sytuacji, kiedy mamy do czynienia z wyliczanką (tak, jak tu), powtórzenia są jak najbardziej wskazane.

Mój błąd.

"Co o nim wiesz" byłoby w tej sytuacji sztuczne i niepasujące.

Czemu tak myślisz?
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Października 01, 2009, 04:06:25 pm
Zawsze jest sens napisać to jedno, czy dwa zdania o psychice postaci. Nie wszystkie cechy charakteru są uwarunkowane genetycznie.

No cóż, w końcu Zhackowi nakreśliłem cały życiorys, dość przykry i traumatyczny (w każdym razie jedno wydarzenie w nim było szczególnie traumatyczne), wyjaśniający, dlaczego jest, jaki jest. Z tym, że Zhack to postać o dość skrajnej osobowości, w przypadku której bez takiego życiorysu nie mogłoby się obyć. Samo bycie cynikiem to trochę za mało, żeby się w tym doszukiwać głębszych przyczyn.

Co do wyglądu. Powiedz mi jak powinienem sobie wyobrazić karabin laserowy M-264, czy kombinezon bojowy  ET-202G? (...)
Dowolność w wyobrażaniu sobie elementów świata jest fajna, ale odpowiedzmy sobie na jedno zasadnicze pytanie: Ten świat należy do Ciebie, czy do mnie?

OK, masz rację, z tym, że sprawy merytoryczne a kosmetyczne to jednak dwie różne rzeczy. Naturalnie, jeśli się już jakaś broń czy sprzęt pojawia, coś tam na ich temat skrobię, ale z reguły niedużo. Czasem też na jednych elementach skupiam się bardziej, niż na innych - przykładowo, kiedy opisuję kombinezony jaszczurów, nie zagłębiam się w szczegóły, natomiast poświęcam trochę uwagi temu, jak wyglądają ich hełmy i wizjery (bo przecież są inne, niż ludzkie - hełm noszony przez człowieka na łeb jaszczura nie wejdzie, bo za długi pysk i w ogóle nie ten kształt). Nadmieniam też niekiedy, opisując jaszczury w normalnym ubiorze, że nie mają butów, oraz że nogawki ich spodni są na dole zaciśnięte opaskami.
Czasami też zdarzało się, że opisywałem coś, a potem tego żałowałem - kiedyś na przykład zrobiłem opis jednego ze strojów bitewnych, podając parę szczegółów, a obecnie ów opis wydaje mi się kiepski.

Źle mnie zrozumiałeś. Nie lekceważę Twojej pracy nad alfabetem, bo sam wiem jak trudno jest wymyślić.  Jednak nie użyjesz go bezpośrednio w książce, bo to by wymagało opracowania czcionki i znacznego wysiłku od czytelnika, aby zrozumieć, o co chodzi.

Przecież można wkleić tekst do książki. Tłumaczenie, co jest co, też mogłoby się w kontekście pojawić.

Ale cóż, może i masz rację. Po prostu - ke give epar viora on Daerion vas 8).

Fajnie, że wiem o co chodzi :D

Była to nieuprzejma tyrada - naturalnie nic osobistego, jeno pokazanie możliwości.

W wolnym tłumaczeniu było to "Aaach, idź do Kagara, ty szumowino! Jesteś wkur**ający! Do widzenia!"

Tu warto też nadmienić o dwóch słowach - Kagar to jest smok ciemności, ichni odpowiednik diabła/szatana.
Savashke z kolei, tu przełożone na szumowinę, to w istocie nieprzetłumaczalna obelga, która w znaczeniu jest do szumowiny (czy też drania, bękarta) może zbliżona, ale ma nieporównywalnie mocniejszy wydźwięk i jest wśród Sthresian nie nadużywana.

Czemu tak myślisz?

No bo patrz - jak z kumplem gadasz o osobie, której ty nie znasz, a on tak, to zapytałbyś go w takiej sytuacji "co o nim wiesz?"? Czy może raczej właśnie "Jaki on jest?" albo "Co to za gość?". "Co o nim wiesz" jest sztuczne i drętwe.

Kolejny fragment... i niestety jak na razie ostatni, bo wyczerpałem już te 27 stron tekstu. I jak na razie pisać więcej nie będę, z racji faktu, że widmo egzaminów wciąż nade mną wisi i nie mogę poświęcić kilku godzin w ciągu dnia na napisanie kolejnego kawałka.
Ale za to zaraz wkleję w innym temacie pierwszy fragment "Pierwszej Krwi", a to opowiadanie jest już ukończone.
---------------------------------------------------------


CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
WYSOKA ORBITA PLUVIUS III
SEKTOR GUVERA


    Reinhardt wszedł do surowego pokoju odpraw, minąwszy dwóch wartowników przy drzwiach, po czym zasalutował niedbale, gdy naprzeciw wyszedł mu wyższy rangą oficer, wstając ze swojego miejsca. Posiadał on dystynkcje wiceadmiralskie, a mimo to wyglądał na bardzo młodego.
   -   Panie komandorze – rzekł, odpowiadając na jego salut i wyciągając rękę – Dobrze, że się pan zjawił.
   -   Dzień dobry, wiceadmirale.
   Mówiąc to, Reinhardt ściągnął brwi, obserwując rozmówcę z rosnącym niepokojem. W gruncie rzeczy mógł się tego spodziewać – zamiast samego admirała Hawkesa, zjawił się tutaj jego oficer.
   Od rozmowy z dowódcą Trzeciej Floty minęło już kilka dni, i obecnie wszyscy w dowództwie wiedzieli o incydencie, jaki nastąpił w systemie Pluvius. Admiralicja przychyliła się do propozycji, aby niezwłocznie wysłać grupę uderzeniową z zadaniem zaatakowania baz xizariańskich łupieżców, jednak sam admirał Hawkes nie mógł wziąć w tym udziału. Jak się okazało, nie było możliwe, aby opuścił w tym celu swoje stanowisko w najbliższym czasie. Co więcej, dowództwo uznało, iż ściąganie głównych sił jego floty będzie zbyt czasochłonne. Wobec tego operacją miał się zająć jeden z podwładnych admirała.
   Człowiekiem tym był wiceadmirał Daniel Skawiński, dowódca jednej z grup Trzeciej Floty, mający pod swoją bezpośrednią komendą około pięćdziesięciu okrętów, nie licząc osłony myśliwców. Dzisiejszego dnia pojawił się na swoim krążowniku, w asyście ośmiu niszczycieli oraz lotniskowca, i w najbliższym czasie miał oczekiwać na zebranie się reszty grupy uderzeniowej, której nadano już dumną – i dość pretensjonalną w mniemaniu Reinhardta – nazwę Czwartego Zespołu Operacyjnego.
   Komandora martwił przy tym nie tylko sam fakt, iż udziału w operacji nie weźmie cała flota. Wiceadmirał Skawiński był człowiekiem młodym, co dało się spostrzec już na pierwszy rzut oka.
   Daniel najwyraźniej dobrze odczytał wyraz twarzy Reinhardta, bowiem jego oczy zwęziły się, a przyjazne nastawienie jakby przyblakło.
   -   Czy coś jest nie tak, komandorze? – zapytał z niepokojem
   -   Gdzieżby, po prostu wciąż żałuję, że admirał nie mógł się tym zająć osobiście – odparł Reinhardt, postanawiając, iż będzie wobec wiceadmirała szczery
   -   Rozumiem, że powątpiewa pan w moje zdolności? – na twarzy Skawińskiego pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech
   -   Proszę mnie źle nie zrozumieć, wiceadmirale. Otrzymał pan tę nominację niedawno, brak panu doświadczenia…
   -   Gdyby nie średnia wieku członków admiralicji – uciął Daniel – Może to, co pan mówi, miałoby sens, komandorze. Jak mi się zdaje, jest pan jednym z tych, którzy łatwo zapominają, że wojska soreviańskie wycofały się z naszych światów zaledwie szesnaście lat temu.
   -   Jakoś mnie to nie pociesza, wiceadmirale.
   Skawiński cofnął się o krok, tak że Reinhardt mógł dostrzec siedzących przy stole za jego plecami oficerów, którzy pochodzili zapewne z podlegających Danielowi okrętów.
   -   Nie będę się teraz z panem na ten temat kłócił, komandorze – rzekł Skawiński, wykonując zapraszający gest ręką – A już na pewno nie przy moich oficerach. Proszę usiąść, mamy ważniejsze rzeczy do omówienia.
   Reinhardt bez słowa zasiadł na jednym z pustych foteli przy stole, wymieniając spojrzenia z resztą oficerów. Został zaproszony na wstępną naradę na pokładzie flagowego okrętu wiceadmirała, choć nie wiedział jeszcze, po co. Nie dysponował informacjami ponad te, o których było już wiadomo w dowództwie, może poza tym, w jakim systemie według ostatnich ustaleń znajduje się baza xizariańskich piratów.
   Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, przemówił Skawiński.
   -   Nasze spotkanie będzie miało charakter ogólny, ponieważ cały zespół zbierze się w systemie Pluvius dopiero w przeciągu około tygodnia – orzekł głośno – Ale skoro już tutaj jesteśmy, możemy poczynić kilka wstępnych ustaleń.
   -   Jak mniemam, wie pan, wiceadmirale, o który tu układ w końcu chodzi? – wtrącił Reinhardt nieuprzejmie
   -   Mam takie informacje – odparł spokojnie Skawiński – Jak udało wam się stwierdzić w oparciu o dane na temat rewiru patrolu Drugiego Zespołu Wydzielonego, owa flotylla mogła się wówczas znajdować tylko w systemie Matthius.
   -   Oczywiście, bo przecież Mallok był przedostatnim układem na ich trasie, a opuścili bazę na Caliban IV zaledwie miesiąc temu.
   -   Nie musi mnie pan wprowadzać w szczegóły – Daniel machnął ręką – Plan jest jak na razie prosty. Oceniamy, że Czwarty Zespół Operacyjny zbierze się tutaj w ciągu tygodnia, najwyżej z dwudniowym opóźnieniem, przelot do systemu Matthius nie potrwa zaś długo, nie będziemy nawet pakować załóg do komór kriogenicznych.
   -   Ile okrętów będzie miał pan do dyspozycji? – wtrącił ponownie Reinhardt
   -   Jeśli obawia się pan o to, czy dostatecznie dużo, aby rozprawić się z tymi piratami…
   -   Ten patrol składał się z dwunastu okrętów, a Xizarianie zrobili z niego miazgę. Nie wspomnę już o tym, że skoro z takich baz wysyłane są bandy nawet po czterdzieści…
   -   Rozumiem, że naprawdę obawia się pan o to, że nie jestem odpowiednią osobą do tego zadania, komandorze – Skawiński po raz pierwszy się zachmurzył – Ale proszę przyjąć do wiadomości, że to mój problem, a nie pański. Poza tym śmiem twierdzić, że mam spore szanse na wygraną, skoro trzonem zespołu będzie dwadzieścia niszczycieli i ten nowy krążownik klasy Minotaur.
   -   Ach tak, nie zapominajmy o cennym krążowniku – rzekł Reinhardt sardonicznie
   Okręt flagowy wiceadmirała Skawińskiego był nową konstrukcją, jednym z pierwszych wyprodukowanych egzemplarzy ciężkiego krążownika, które miały wejść do powszechnej służby dopiero za kilka lat, po tym, jak zostaną uznane za udany projekt. To ostatnie zamierzano ocenić po efektach użycia tych okrętów w prawdziwych bitwach. Minotaury były uzbrojone w pokaźny arsenał ciężkiej broni, czyniący je skutecznymi w walce z dużymi okrętami wroga, z czego Reinhardt zdawał sobie sprawę. Zdawał sobie jednak również sprawę, że Minotaury są jednocześnie bezbronne wobec myśliwców i szturmowców, które stanowiły znaczny procent sił xizariańskich piratów.
   -   Proszę darować sobie sarkazm – wiceadmirał wyglądał na zirytowanego zachowaniem komandora, ale głos miał spokojny – Nie zaprosiłem pana, aby krytykował pan moje zdolności. Poza tym, mimo że nie jest pan moim podwładnym, wciąż przewyższam pana rangą, o czym powinien pan pamiętać.
   -   Tak jest, wiceadmirale – odrzekł Reinhardt, postanowiwszy nie okazywać już wobec Daniela dalszej wrogości – Proszę o wybaczenie, niepokoję się po prostu o przebieg tej bitwy. Strata kilkudziesięciu okrętów nie wpłynie dobrze na stan naszej floty wojennej.
   -   To przede wszystkim mój problem, komandorze. Ale mogę pana zapewnić, że wiem, co robię. W odpowiedzi zaś na pańskie wcześniejsze pytanie, poza wsparciem dwudziestu niszczycieli, będziemy jeszcze mieli trzydzieści korwet oraz cztery lotniskowce.
   -   Nie będziecie brać jeńców? – zapytał Reinhardt, zorientowawszy się, że Skawiński nie wymienił żadnej jednostki abordażowej lub desantowej
   -   Nie będziemy, komandorze – odparł wiceadmirał z chłodną stanowczością – Nikt w dowództwie nie widzi takiej potrzeby. Mamy prosty rozkaz: znaleźć i zniszczyć.
   -   A co ja do tego mam?
   Skawiński otworzył gwałtownie usta, by coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Przez chwilę milczał, mierząc Reinhardta spojrzeniem pełnym dezaprobaty, po czym wreszcie się odezwał.
   -   Odpowiem panu na to pytanie pod jednym warunkiem, komandorze – powiedział tonem skargi, stukając rytmicznie palcami o blat w geście zniecierpliwienia
   -   Jakim?
   -   Nie będzie mi pan więcej przerywał – Skawiński pochylił się nad stołem – Nie jest pan tutaj jedynym oficerem, a ja miałem zamiar zreferować sprawę, jak należy, i dojść do pana później. Spodziewałbym się więcej po kimś, kto jeszcze przed chwilą poddawał w wątpliwość moje kwalifikacje.
   -   Raz jeszcze proszę o wybaczenie – odrzekł Reinhardt – Zapewniam, że nie będę już pana niepokoił.
   Skawiński zrobił wymuszony uśmiech.
   -   Mam nadzieję – rzekł ze spokojem – A co się tyczy pańskiego udziału w operacji, to mamy do pana kilka spraw, dość drobnych. Pierwsza to fakt, że będziemy musieli użyć stacjonujących na Pluviusie III sił myśliwskich. Powinien pan ich w najbliższym czasie oddelegować do Zespołu Operacyjnego.
   -   Uszczuplicie garnizon? – powiedział Reinhardt, rozpierając się w fotelu – Ile eskadr konkretnie macie zamiar włączyć do operacji?
   -   Minimum dwadzieścia. Użyjemy niszczycieli do ich przetransportowania na miejsce.
   -   Myślę, że nie będzie z tym problemów. Kiedy mają być gotowi?
   -   Najpóźniej na dzień przed odlotem. Poza tym, jest jeszcze ta druga sprawa.
   -   Mianowicie?
   -   Czysta formalność. Musi nam pan zapewnić zaopatrzenie w związku z misją, a także trzymać bazę na orbicie w stanie gotowości na nasz powrót z operacji. Możemy potrzebować po tym wszystkim pomocy.
   -   Jeśli będzie to konieczne, wyślę swoje jednostki ratownicze do wydobywania ludzi z wraków, oczywiście tylko jeżeli coś schrzanicie i wrócą niedobitki.
   Skawiński roześmiał się ponuro.
   -   Jak pan uważa. Wreszcie, po trzecie, będziemy musieli również pozbawić pana całej lokalnej jednostki Marines.
   -   Marines? – powtórzył Reinhardt, unosząc brwi
   -   Jeżeli nie słyszał pan o nowej inicjatywie dowództwa floty, to poinformuję pana, że ci żołnierze będą nam bardzo przydatni, zważywszy na fakt, jak często stosowaną przez Xizarian taktyką jest abordaż.
   -   Ile kompanii będziecie potrzebowali?
   -   Wszystkich. Całego garnizonu.
   Reinhardt milczał przez długą chwilę, nim w końcu skinął głową.
   -   Czy to wszystko, wiceadmirale? – zapytał
   -   Tak, chyba że sam ma pan coś do powiedzenia w tej materii. Coś, o czym się jeszcze nie dowiedziałem z dowództwa. Dysponuje pan jakimiś danymi, poza lokalizacją wrogiej bazy? Na temat ilości okrętów, jaką tam trzymają, umocnień, poziomu żołnierzy?
   Ponownie nastąpiła chwila milczenia.
   -   Nie, wiceadmirale – odparł Reinhardt
   -   Świetnie – Skawiński sięgnął po niewielki pilot, wciskając guzik, wskutek czego włączył się holograficzny wyświetlacz usytuowany na stole – Może pan zostać na odprawie, jeśli tylko będzie pan milczał. My tymczasem omówimy kwestie natury taktycznej.
   Wyświetlacz ukazał trójwymiarową mapę Drogi Mlecznej, by po chwili zacząć szybko, lecz stopniowo zwiększać jej skalę. Mapa całej galaktyki stała się mapą sektora, ta zaś wycentrowała się na jednym z układów i powiększyła jego model tak, że snop wyświetlacza holograficznego ukazywał już tylko osiem planet, orbitujących wokół centralnej gwiazdy.


NISZCZYCIEL „FAJRERO”, KLASA VENGO
WYSOKA ORBITA JARVIS III
OBRZEŻA SEKTORA MATER


   -   Komandorze, mamy nowe odczyty – rzekł technik na mostku – Sygnatura wskazuje na cztery niszczyciele klasy Vengo oraz jeden pancernik klasy Sentima.
   -   Co ty nie powiesz, Carter – odparł Drake głosem ociekającym sarkazmem, obserwując jednocześnie na głównym ekranie pojawienie się pięciu nowych okrętów – Psiakrew, to dobrze, że się spóźnili o te dwa dni, ale mimo wszystko liczyłem, że poczekamy dłużej.
   Okręt flagowy admirała Hawkesa, który właśnie opuścił nadprzestrzeń zaledwie sto kilkadziesiąt kilometrów od „Fajrero”, zwracał uwagę. Przede wszystkim rozmiarami. Był to jeden z pancerników klasy Sentima, największych okrętów we flocie terrańskiej, będących z założenia ośrodkami dowodzenia i jednostkami flagowymi. Był prawie trzy razy większy od niszczycieli klasy Vengo, i znacznie lepiej od nich uzbrojony.
   Jego widok wcale nie ucieszył Drake’a. Dopiero przedwczoraj opuścili doki, zwalniając je dla innego okrętu, sami zaś przechodzili końcowe naprawy z pomocą lokalnych jednostek inżynieryjnych, posyłających swoje statki do wiszącego w próżni niszczyciela. W chwili, kiedy Henry obserwował z mostka przybycie swojego dowódcy, kilka takich statków było na zewnątrz, i nakładało na poszycie kolejne warstwy pancerza w miejscach, gdzie wcześniej znajdowały się wyrwy w kadłubie. Drake obawiał się, że może to jeszcze potrwać minimum dwa lub trzy dni, chociaż przynajmniej wieżyczka z działem plazmowym była już w pełni sprawna. Wiele wskazywało na to, że szereg drobniejszych napraw, nie uniemożliwiających im lotu, będą musieli sobie darować. Jednak jeżeli Hawkes postanowi wydać rozkaz odlotu już nazajutrz rano, polecą z niekompletnym pancerzem, co było nie do przyjęcia.
   -   Cholera by to wzięła – warknął Drake – Jeśli polecimy z nagim poszyciem na dziobie, to równie dobrze moglibyśmy podczas następnej walki z Xizarianami wywiesić tam tablicę z napisem „Tutaj, sukinsyny, strzelajcie do nas, jak do tarczy”.
   -   Nic na to nie poradzisz, Henry – Barnes jak zwykle reagował ze stoickim spokojem na wszystkie humory dowódcy – Może Hawkes nas odwoła z misji.
   -   Akurat. Podejrzewam, że mało go to będzie obchodziło.
   -   Ma olać, że jeden z niszczycieli jest niesprawny, i odlecieć już dziś? – Pierwszy uniósł brwi – Henry, tym razem naprawdę przesadzasz.
   -   Co mu szkodzi? Będzie piętnaście innych niszczycieli, a on sam leci przecież jednym z największych atlastalowych bydląt, jakie produkujemy.
   -   No, właśnie. Dlaczego Xizarianie mieliby nas zaatakować, skoro lecimy całym zbrojnym orszakiem, bez żadnych frachtowców, które warto byłoby zrabować?
   -   Lepiej dmuchać na zimne.
   Drake raz jeszcze spojrzał na zbliżający się do orbity pancernik, i ponownie ogarnęła go złość. Opuścił wzrok na panel przed sobą, po czym wcisnął kilka guzików na konsoli komunikacyjnej, łącząc się z maszynownią.
   -   Gdzie, do diabła, jest czif? – mruknął do komunikatora
   -   Powinien być w drodze na mostek z raportem, panie komandorze – odpowiedział głos bosmana
   -   Świetnie.
   Oficer zjawił się, jak na zawołanie, wchodząc do pomieszczenia w chwili, kiedy Drake się odwrócił. Chciał coś powiedzieć, ale komandor go ubiegł.
   -   Powiedz mi po prostu, ile twoim zdaniem to jeszcze potrwa.
   -   Zależy, co przez to rozumiesz – odrzekł czif po krótkiej pauzie – Lecieć możemy już teraz. Jeśli chodzi o ten pancerz…
   -   A o co innego twoim zdaniem pytam? – przerwał Drake – Olejmy to, co nam do szczęścia niepotrzebne, najważniejsze jest teraz to opancerzenie kadłuba.
   -   Jasne, jasne – powiedział czif niecierpliwie, kręcąc głową – Jest w tej materii kilka opcji. Jeśli doprowadzimy to do stanu znośnego, wystarczą nam góra dwa dni. Być może skończymy nawet nazajutrz wieczorem. Ale nałożenie wszystkich warstw zbrojeń zajmie cztery do pięciu dni. W tym czasie skończylibyśmy też większość tych drobniejszych napraw. Ale w gruncie rzeczy nie ma co się nad tym rozwodzić.
   -   Ano, nie ma – skonstatował Henry ponuro – Bo jeśli Hawkes rozkaże, żebyśmy jutro się wynieśli, zrobimy to, tak, czy inaczej.
   -   Można jeszcze się z nim skontaktować i poprosić o przedłużenie terminu albo o oddelegowanie z zadania – podsunął Barnes
   -   Tak, bo posłucha – Drake zwrócił się do pierwszego oficera, by po chwili spojrzeć ponownie na czifa – Masz coś jeszcze?
   -   Chciałem sporządzić pełny raport, ale myślałem, że poza tym pancerzem i tak nic cię nie będzie obchodziło. Jeśli chcesz, mogę to zrobić wieczorem.
   -   Dobra, więc zrób to. Ale nie rozwódź się zbytnio.
   Czif opuścił mostek, a Drake zwrócił się tym razem z pytaniem do Barnesa.
   -   A gdzie są Harland i Grey?
   -   W mesie, z Loganem.
   -   Z tym sztywniakiem? – Henry uniósł brwi
   -   Jak się już w niego wmusi kilka głębszych, robi się bardziej rozmowny – wyjaśnił Pierwszy, wzruszając ramionami – Nie możemy tylko podawać mu tego za często, bo szybko wyczerpiemy zapasy.
   -   Kupiłem przecież jeszcze jedną skrzynkę whiskey.
   -   A pamiętasz taki wieczór w dokach, kiedy byśmy się nią nie urżnęli?
   -   Racja. A jeśli chodzi o Logana, to wolę poczekać do wieczora, kiedy będę już znał rozkazy od Hawkesa odnośnie odlotu, i powód, żeby pić.
   -   Nie żałuj sobie – Harvey uśmiechnął się – Jesteś w jednym podobny do Logana.
   -   Znaczy?
   -   Też łatwiej cię znieść, jeśli już wlejesz w siebie kilka kielonów.



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Października 06, 2009, 06:35:08 pm
Uwagi do ostatnich 4 rozdziałów.

Cytuj
Że Xizarianie będą tam na nich czekać z komitetem?

Nie zaczyna się zdania od "że". W języku potocznym ludzie tak mówią, ale jest to błąd i nie powinno się tego używać.

Cytuj
A na przyszłość radzę panu pamiętać, że chcę co do minuty wiedzieć, co się tutaj dzieje!

Lepsze byłoby "...chcę być informowany na bieżąco", ale to wedle uznania.

Cytuj
Henry nie mówił zbyt wiele, więcej uwagi poświęcając obserwowaniu oficera.

Liczył, że wskazując gościom ich kwatery, oraz pokazując[...]

W drugim przecinka przed "oraz" nie powinno być, a w pierwszym to widzę dwa zdania rozdzielone przecinkiem. Chyba, że poprawisz "obserwowaniu" na "obserwacji", albo "analizie ruchów oficera", lecz i tak nie jestem pewien, czy powinien tam być ten przecinek.

Cytuj
Musicie nam teraz wybaczyć, powinniśmy wrócić do reszty plutonu. Dokonamy jeszcze jednego przeglądu żołnierzy, a potem zjawimy się tutaj ponownie wraz z nimi.

Już wcześniej wspominasz o reszcie plutonu i powtarzanie tego samego nie ma sensu. Można się domyślić, jakie formalności muszą się jeszcze odbyć.

Cytuj
   -   Czy coś jest nie tak, komandorze? – zapytał z niepokojem
   -   Gdzieżby, po prostu wciąż żałuję, że admirał nie mógł się tym zająć osobiście

Nie wiem, czy to "gdzieżby" jest niewłaściwie użyte, ale jest trochę za bardzo podniosłe. Wychodzi to w dalszej rozmowie.

Cytuj
-   Nie będę się teraz z panem na ten temat kłócił, komandorze – rzekł Skawiński, wykonując zapraszający gest ręką – A już na pewno nie przy moich podwładnych. Proszę usiąść, mamy ważniejsze rzeczy do omówienia.

Słowo "podwładny" uszłoby, gdyby zostało użyte przez jaszczury. To są ludzie i mimo wszystko powinien ich traktować z należnym im szacunkiem jako, że są dowódcami statków z jego floty.

Cytuj
Skawiński zrobił wymuszony uśmiech

"Na twarzy Skawińskiego pojawił się uśmiech, który nie był do końca szczery." - coś w tym stylu powinno być. "Zrobił uśmiech". Uśmiechu się nie robi, tylko powoduje/wymusza. Słowo "zrobił" nie pasuje.

Dialogi mi się podobają, ale ciągle oczekuję na jakąś bitwę. Mam nadzieję, że wkrótce nastąpi.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Października 06, 2009, 07:59:38 pm
Nie zaczyna się zdania od "że". W języku potocznym ludzie tak mówią, ale jest to błąd i nie powinno się tego używać.

Tego na pewno nie zmienię, bo, jak słusznie zauważyłeś, w języku potocznym ludzie tak mówią. A jakiego innego języka spodziewałbyś się po wojskowych, jak nie potocznego właśnie? Narratorowi, fakt, potocznego języka używać nie wolno, ale postaciom - jak najbardziej.

Nie wiem, czy to "gdzieżby" jest niewłaściwie użyte, ale jest trochę za bardzo podniosłe. Wychodzi to w dalszej rozmowie.

Trochę podniosłe miało być, bo Reinhardt mimo wszystko swoją zgorzkniałość i cynizm maskował początkowo kurtuazją. Ale że gość jest, jaki jest (znaczy taki "sukinsyński" i wredny), długo się nie umiał powstrzymać.

Słowo "podwładny" uszłoby, gdyby zostało użyte przez jaszczury. To są ludzie i mimo wszystko powinien ich traktować z należnym im szacunkiem jako, że są dowódcami statków z jego floty.

To nie ma znaczenia, kim są. Są nadal pod jego komendą i nazywanie ich podwładnymi lub podkomendnymi nie ma nic wspólnego z obrażaniem czy okazywaniem braku szacunku, jest po prostu stwierdzeniem faktu. Tak samo jak nie jest obrażaniem nazywanie chłopów przez króla poddanymi.
A te jaszczury to już kompletnie nie wiem, skąd wziąłeś. Jeżeli bierzesz tu pod uwagę honor i kurtuazję, to w moim świecie akurat Sthresianie są rasą honorową i kierującą się kodeksem.

Dialogi mi się podobają, ale ciągle oczekuję na jakąś bitwę. Mam nadzieję, że wkrótce nastąpi.

Nieprędko. Bitwa (nawet dwie równoległe) jest według rozplanowanej fabuły już na koniec utworu, kiedy flota Hawkesa wraca już z Shazaru po zakończeniu misji dyplomatycznej, a Skawiński dociera ze swoją do układu Matthius.

A na temat Pierwszej Krwi nic? :-\

No i zadam ci przy okazji to samo pytanie, które padło już w temacie z Pierwszą Krwią właśnie. Zamierzam mianowicie zmienić nazwę Sthresianie na Sivantianie. Pytam przeto - czy ta druga lepsza?
Z góry mówię (pomny na to, co rzekł Mardok), że u mnie jaszczury NIE syczą.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Października 06, 2009, 08:47:03 pm
Tego na pewno nie zmienię, bo, jak słusznie zauważyłeś, w języku potocznym ludzie tak mówią. A jakiego innego języka spodziewałbyś się po wojskowych, jak nie potocznego właśnie? Narratorowi, fakt, potocznego języka używać nie wolno, ale postaciom - jak najbardziej.

Mimo wszystko bym unikał.  ;)

Trochę podniosłe miało być, bo Reinhardt mimo wszystko swoją zgorzkniałość i cynizm maskował początkowo kurtuazją. Ale że gość jest, jaki jest (znaczy taki "sukinsyński" i wredny), długo się nie umiał powstrzymać.

Akurat Skawińskiego obebrałem jako sukinsyna. :)

To nie ma znaczenia, kim są. Są nadal pod jego komendą i nazywanie ich podwładnymi lub podkomendnymi nie ma nic wspólnego z obrażaniem czy okazywaniem braku szacunku, jest po prostu stwierdzeniem faktu. Tak samo jak nie jest obrażaniem nazywanie chłopów przez króla poddanymi.
A te jaszczury to już kompletnie nie wiem, skąd wziąłeś. Jeżeli bierzesz tu pod uwagę honor i kurtuazję, to w moim świecie akurat Sthresianie są rasą honorową i kierującą się kodeksem.

Biorę pod uwagę mentalność. To nie jest system feudalny. To jest zespół, a Skawiński jest jego liderem. Jak on traktuje swoich oficerów jak pionki w swoim wielkim taktycznym planie, to co mam o nim myśleć? Tak poza tym jest to jeden z argumentów za tym, że jest sukinsynem :)
Wyobraź sobie, że jesteś w zespole i musicie razem wykonać określone zadanie/projekt. W takiej grupie musi być lider - osoba charyzmatyczna, potrafiąca się obchodzić z ludźmi, o silnej osobowości. Jak byś odebrał kogoś kto by Ciebie nazwał "podwładnym"? Ja bym się zaczął zastanawiać, czy aby na pewno się nadaje na lidera. Takie moje zdanie.

A na temat Pierwszej Krwi nic? :-\

No i zadam ci przy okazji to samo pytanie, które padło już w temacie z Pierwszą Krwią właśnie. Zamierzam mianowicie zmienić nazwę Sthresianie na Sivantianie. Pytam przeto - czy ta druga lepsza?
Z góry mówię (pomny na to, co rzekł Mardok), że u mnie jaszczury NIE syczą.

Dzisiaj dopiero miałem czas na przeczytanie i przeanalizowanie fragmentów, których nie przeczytałem z "Niezdobytych Dróg" i "Pierwszej krwi". Wcześniej nie miałem okazji nawet na chwilę zajżeć na forum. Pozwolisz, że dopiero jutro wieczorem skomentuję "Pierwszą Krew", bo zmęczony jestem, a mam jutro jeszcze wyklady do godz. 18. Muszę jednak powiedzieć, że jest znacznie lepsza od "Niezdobytych Dróg" jak na razie.

Jaszczury nie syczą, a węże :)  Mardok się trochę pomylił. Co do samych nazw. Jedna i druga nazwa jest fajna i ma ciekawą wymowę. To jest jak wybór, czy w SC2 ma być Carrier, czy Tempest (jeden i drugi pomysł jest fajny).
Jednak jestem za Sthresianami. W moim odczuciu ma to bardziej poważny wydźwięk  ;)
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Października 06, 2009, 09:59:32 pm
Akurat Skawińskiego obebrałem jako sukinsyna. :)

A to dziwne. Mnie się wydawało, że przedstawiłem go jako cierpliwego człowieka, zachowującego przez większość czasu stoicki spokój wobec jawnie bezczelnego zachowania Reinhardta, który wtrąca się do jego referatu, który przerywa mu cały czas, jakby myślał, że to on i informacje dla niego są najważniejsze, a do tego krytykuje wiceadmirała oraz jego umiejętności - zachowania to bezczelne tym bardziej, że Skawiński jest starszy rangą. Zapewne mniej wyrozumiały od Skawińskiego delikwent nawrzeszczałby na Reinhardta, wyrzucił go po prostu z pokoju, albo też zagroził naganą lub inną tego typu dolegliwością.

Reinhardt z kolei, nie dość, że zachowuje się w tej scenie, jak zachowuje (czyli nie trzyma niewyparzonego języka za zębami), to jeszcze w poprzedniej scenie wychodzi na jaw, że robienie innym przykrości sprawia mu wręcz przyjemność (vide wzmianka o ponurej satysfakcji, jaką poczuł, gdy zobaczył, z jakim przestrachem obserwuje go Grant). To jest nawet jeszcze gorsze, niż zachowanie Drake'a - on jest po prostu porywczy i wkurza się, kiedy ma jakiś powód (nawet błahy). Reinhardt natomiast po prostu lubi innym robić na złość.

Biorę pod uwagę mentalność.

No, to jeszcze lepiej ;D.
Jedną z podstawowych wartości w społeczeństwie sthresiańskim jest braterstwo - najbliższymi osobami w życiu jaszczura z mojego uniwersum są rodzeństwo, przyjaciele, czy też towarzysze broni (natomiast znikomą - by nie powiedzieć, że zerową - rolę odgrywają więzi macierzyństwa czy partnerstwa, które u nich w zasadzie nie istnieją - oni nie łączą się w pary na całe życie, ani nie poświęcają wiele uwagi wychowywaniu potomstwa).

Jak on traktuje swoich oficerów jak pionki w swoim wielkim taktycznym planie, to co mam o nim myśleć? Tak poza tym jest to jeden z argumentów za tym, że jest sukinsynem :)

Odnoszę wrażenie, że odbierasz to w jakiś dziwny sposób. Jakbyś patrzył na wojskowość idealistycznie, z punktu widzenia literatury klasycznej. Jako argument przywołujesz tezy o zespole, podczas gdy w armii żadnych ciepłych stosunków pomiędzy ludźmi różnych rang nie ma - właściwie to często najwyższe stanowiska zajmują największe sukinsyny.
Ale dla pewności zmienię na "oficerów".

Wyobraź sobie, że jesteś w zespole i musicie razem wykonać określone zadanie/projekt.

Ale w takiej sytuacji ów lider nie przewyższa mnie o tyle, że muszę się do niego zwracać obowiązkowo "panie x" - gdzie "x" to odpowiednia ranga - ani nie ma takiej władzy, że może jednym rozkazem zrobić mi... no praktycznie wszystko. Nie wspominając już o tym, że jak taki rozkaz padnie, to muszę go bezwzględnie wykonać, albo ponieść konsekwencje.

Jaszczury nie syczą, a węże :)  Mardok się trochę pomylił.

Jak nie? Gdzie nie szukasz jaszczuroludzi w fantasy czy SF, to oni muszą syczeć, jak mówią, oraz przeciągać głoskę "s". Lizard w komiksach Marvela - syczy. Stegron, z tych samych komiksów, też wszystkie "s" przeciąga. Smoki w Warcrafcie (o książkach mówię) - syczą. Smoki w innych przeczytanych przeze mnie książkach (np. cykl Bazila) - syczą. Lizardfolkowie w Dragonshardzie - syczą. Jaszczury w Armies of Exigo - też. Mriswithy, Slaandri, czy inne - też.
Ja się z tego schematu postanowiłem wyłamać i u mnie Sthresianie nie syczą. Chociaż, jak kiedyś komuś wyznałem, że marzy mi się mod do Dawn of War, dodający Sthresian właśnie, to w przykładowych ich speech'ach literę "s" przeciągałem - ale to tylko dlatego, że ludzie są do syczących jaszczurów przyzwyczajeni, i w takim przypadku by to się w praniu pewnie bardziej sprawdziło.

Jednak jestem za Sthresianami. W moim odczuciu ma to bardziej poważny wydźwięk  ;)

Kurczę, no a mnie się wydaje właśnie ta nazwa już od jakiegoś czasu mało poważna. Jak wymyśliłem ostatnio Sivantian, to się trochę zawiodłem, bo jak na razie mam trzy odpowiedzi, i według żadnej zmiana nie powinna nastąpić.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Października 07, 2009, 05:40:48 pm
Reinhardt z kolei, nie dość, że zachowuje się w tej scenie, jak zachowuje (czyli nie trzyma niewyparzonego języka za zębami)

Zgadzam się. Jednak w rozmowie ze Skawińskim on sprawia wrażenie, jakby chciał mu się przypodobać (pomijając oczywiście to, że przerywa kilkukrotnie wiceadmirałowi). Skawiński wywarł na mnie takie wrażenie, głównie przez to, że nazywa swoich ludzi "podwładnymi" (traktuje jak pionki). Dlatego odebrałem go jako sukinsyna.

Jedną z podstawowych wartości w społeczeństwie sthresiańskim jest braterstwo - najbliższymi osobami w życiu jaszczura z mojego uniwersum są rodzeństwo, przyjaciele, czy też towarzysze broni (natomiast znikomą - by nie powiedzieć, że zerową - rolę odgrywają więzi macierzyństwa czy partnerstwa[...]

Muszę powiedzieć, że im więcej dostaję od Ciebie informacji o Sthresianach tym bardziej wydaje mi się, że posiadają zagmatwaną mentalność (co zapewne jest spowodowane przyswojonymi przeze mnie wzorcom). Uznają braterstwo, hmm... odpowiedz mi na pytanie: Jakie są dla nich naczelne wartości moralne i etniczne? Pomijając braterstwo, które jest wartością społeczną.

I taka uwaga. Sthresianie są pewnie Twoją ulubioną rasą w całym wymyślonym przez Ciebie uniwersum, a wiesz, że większość autorów tworzy głównych bohaterów/ własne światy, tak aby zgodni/zgodne były z jego przekonaniami? :)

Jako argument przywołujesz tezy o zespole, podczas gdy w armii żadnych ciepłych stosunków pomiędzy ludźmi różnych rang nie ma

Chodziło mi o szacunek między wojskowymi. Salutowanie jest tego przykładem, niższy rangą musi salutować temu z wyższą. Natomiast drugi nie musi. Już na pewno nie może go nazwać podwładnym.

Nie wspominając już o tym, że jak taki rozkaz padnie, to muszę go bezwzględnie wykonać, albo ponieść konsekwencje.

Raczej nie będziesz chciał spółpracować z kimś, kto bez powodu Ci ubliża i lekceważy.

Jak nie? Gdzie nie szukasz jaszczuroludzi w fantasy czy SF, to oni muszą syczeć, jak mówią

Też mi się to nie podoba, ale cóż - taka kultura masowa.

Ja się z tego schematu postanowiłem wyłamać i u mnie Sthresianie nie syczą. Chociaż, jak kiedyś komuś wyznałem, że marzy mi się mod do Dawn of War, dodający Sthresian właśnie

Chciałbyś ich po prostu zobaczyć w akcji :)

Kurczę, no a mnie się wydaje właśnie ta nazwa już od jakiegoś czasu mało poważna. Jak wymyśliłem ostatnio Sivantian, to się trochę zawiodłem, bo jak na razie mam trzy odpowiedzi, i według żadnej zmiana nie powinna nastąpić.

Bywa. Zazwyczaj nazwy, które nie posiadają rymujących się sylab, brzmią poważniej. Sthre-sian takich nie posiada, a Si-van-tian owszem.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Października 07, 2009, 10:04:54 pm
Zgadzam się. Jednak w rozmowie ze Skawińskim on sprawia wrażenie, jakby chciał mu się przypodobać (pomijając oczywiście to, że przerywa kilkukrotnie wiceadmirałowi)

Nie wiem, dlaczego krytykowanie czyichś umiejętności oraz stwierdzanie (nieco tylko bardziej subtelne), iż rozmówca jest gówniarzem, który na niczym się nie zna, jest według ciebie przejawem prób przypodobania się.

Muszę powiedzieć, że im więcej dostaję od Ciebie informacji o Sthresianach tym bardziej wydaje mi się, że posiadają zagmatwaną mentalność (co zapewne jest spowodowane przyswojonymi przeze mnie wzorcom).

Na wzorcach się lepiej nie opieraj. Jaszczury wszelkiej maści znam głównie z systemu D&D i jemu podobnych, ale z tym schematem zerwałem i stworzyłem tę rasę właściwie po swojemu, dając jej w większości przypadków cechy przeciwstawne do tych, które miały jej odpowiedniki z fantasy wszelkiej maści.

Uznają braterstwo, hmm... odpowiedz mi na pytanie: Jakie są dla nich naczelne wartości moralne i etniczne? Pomijając braterstwo, które jest wartością społeczną.

Najprościej mówiąc, bardzo podobne do naszych. Różnica jednak polega na tym, że u nich te normy są o wiele, wiele bardziej powszechne jako kredo i wywierają o wiele większy wpływ na życie obywateli albo i nawet całych struktur gospodarczych czy politycznych.

Mówiąc oględnie, Sthresianie są święcie przekonani, że należą do wyższej rasy. W odróżnieniu jednak od np. nazistów, którzy podobne przekonanie potraktowali jako pretekst do mordowania innych narodów oraz pustych przechwałek o tym, jacy to oni są wielcy, jaszczury uważają, że ciąży na nich – jako istotach wyższych – pewna odpowiedzialność. Stąd narzuciły sobie cały kodeks norm etycznych. Kodeks ów reguluje ich wszystkie dziedziny życia, nie tylko codzienny sposób bycia, ale też reguły dotyczące polityki, działalności gospodarczej, a nawet prowadzenia wojen. Na każdy temat są jakieś moralne prawidła.
Sthresianie są po prostu, jakby to rzec, rasą idealistów, którzy usiłują odgrywać we wszechświecie rolę ostoi prawości i honoru. Naturalnie, tylko część z nich jest „prawdziwie” dobra. Inni wprawdzie się zachowują przykładnie, ale to tylko maska. Są wreszcie też u nich normalni przestępcy, którzy za nic mają postanowienia kodeksu.

No, ale jakby tak spróbować wyodrębnić te wartości najważniejsze, to po pierwsze prawość oraz szerzenie tych zachowań, które są ogólnie rozumiane jako prawe, tolerancja i szacunek wobec innych (w domyśle - takżę innych ras), oraz humanitarność (o, ironio – owo pojęcie jest akurat dla ludzi zarezerwowane:)).
Jest też inna sprawa – Sthresianie są silnie religijni, a dominującą u nich religią jest pewien kult smoków. Postrzega ona smoki jako boskie istoty, stwórców świata i wszystkiego, co na nim żyje, które to smoki stworzyły Sthresian na swoje podobieństwo, jako głosicieli ich praw.
Sthresianie wierzą w istnienie trzech wielkich smoków – Daeriona, Feomara i Saneora – z którymi wiąże się przyjęta ścieżka życiowa. Każdy jaszczur szanuje wszystkich trzech bogów-smoków, ale oddaje szczególną cześć tylko jednemu. Daerion jest smokiem życia i miłości z nim związanej, i patronuje większości Sthresian. Dla jego wyznawców podstawową wartością jest umiłowanie wszelkiego życia.
Feomar z kolei, to smok wojny (może pamiętasz, jak ci Sthresianie na okrętach wojennych wymawiali jego imię), który jest patronem żołnierzy. Wyznawcy Feomara mają z kolei w założeniu realizować ideały średniowiecznych rycerzy, znaczy być waleczni, nigdy się nie poddawać, a przy tym zachowywać poszanowanie dla przeciwnika, być honorowi, nie zabijać bez potrzeby, a już prawdziwymi zbrodniami są atakowanie bezbronnych, cywili, pozostawianie ciężko rannych żołnierzy wroga, żeby się wykrwawiali w męczarniach, krzywdzenie jeńców wojennych, i tak dalej. Jeszcze jedno, co Feomar w myśl ich wiary potępia, to wojny zaborcze – sthresiańska doktryna wojskowa zasadza się na obronie, nie ataku.
Wreszcie jest też Saneor, który jest z kolei smokiem reprezentującym rozum, racjonalizm i równowagę. Jego wyznawcy to głównie wybitne jednostki typu uczeni, naukowcy, artyści, filozofowie (dołóżmy do tego jeszcze jaszczury-studentów, modlących się do Saneora przed egzaminami:)). W ich życiu podstawowe wartości to po pierwsze samodoskonalenie, a po drugie szerzenie wiedzy wśród innych i przekazywanie jej.

Zrozumiałeś coś z tego? :)

I taka uwaga. Sthresianie są pewnie Twoją ulubioną rasą w całym wymyślonym przez Ciebie uniwersum, a wiesz, że większość autorów tworzy głównych bohaterów/ własne światy, tak aby zgodni/zgodne były z jego przekonaniami? :)

Mówisz? Hmmm... może w wielu przypadkach w kwestii Sthresian to się sprawdza, ale raczej nie w tych z religią związanych. W smoki nie wierzę (trudno, żebym wierzył), i ogólnie rzecz biorąc jestem deistą.
No i wydało się... fakt, owszem, Sthresianie to moi ulubieńcy. Tak jak każde inne jaszczury w fantastyce, w grze czy w książce.

Chciałbyś ich po prostu zobaczyć w akcji :)

To fakt, ale tak czy inaczej, obserwować takie jaszczury, jak w walce wręcz łoją Space Marines (i wyprowadzają przeciwko nim te finiszery) byłoby fajnie.
Poza tym, ci Sthresianie, ze swoją fanatycznie wyznawaną religią tudzież ideologią, mogliby się nawet wpasować w to uniwersum Warhammera 40k, gdzie wszystkie inne rasy to też fanatycy ze swoim własnym sposobem myślenia.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Października 10, 2009, 09:05:20 am
Najprościej mówiąc, bardzo podobne do naszych. Różnica jednak polega na tym, że u nich te normy są o wiele, wiele bardziej powszechne jako kredo i wywierają o wiele większy wpływ na życie obywateli albo i nawet całych struktur gospodarczych czy politycznych.
[...]
Jest też inna sprawa – Sthresianie są silnie religijni, a dominującą u nich religią jest pewien kult smoków. Postrzega ona smoki jako boskie istoty, stwórców świata i wszystkiego, co na nim żyje, które to smoki stworzyły Sthresian na swoje podobieństwo, jako głosicieli ich praw.
[...]
Sthresianie wierzą w istnienie trzech wielkich smoków – Daeriona, Feomara i Saneora
[...]
Zrozumiałeś coś z tego? :)

Zrozumiałem tak -> Idealistyczna rasa, która uznaje siebie za jedną z ras wyższych przy jednoczesnym respektowaniu obowiązku starania się o to miano. Idealiści dążący do doskonałości zarówno w sferze metafizycznej i materialnej. Posiadają trzy bóstwa z czego czczą jedno z nich, a resztę szanują. Zdarzają się jednak "odmieńcy", którzy za nic mają kodeks i działają jedynie pod pozorem wypełniania obowiązku z racji wyższości rasy.

Z uwagi na to iż posiadają tego typu kodeks muszą, żyć w społeczeństwie bardzo zdyscyplinowanym. Sugerując się tym, że ci "odmieńcy" działają pod maską to można rzec, że nie tyle co w zdyscyplinowanym, a nawet pod presją. Presja, może wywierać negatywny wpływ na obywatelach  (chociażby lęk lub strach, który może mieć swoje następstwa w postaci bardziej wstrząsającej), a nawet doprowadzić do fanatyzmu (pomijając to, że można spotkać  fanatyków z wyboru).

Natomiast społeczeństwo, w związku z trzema bóstwami, można podzielić na inteligencję (Saneor), żołnierzy (Feomar) oraz typowych obywateli (Daerion). Ostatni stanowią największy odsetek społeczeństwa. Szanują oni wszelakie przejawy życia (, a miłość?). Powiedziałeś jeszcze, że uznają braterstwo jako tą najwyższą wartość, a macierzyństwo i związki partnerskie nie są przez nich uznawane. Jeśli więc chodzi o przetrwanie gatunku to posiadają odruchy typowo zwierzęce. Nie są znane przez nich takie słowa jak cudzołództwo, zdrada (nie w sensie politycznym). Trudno mi jest wyobrazić i tym bardziej zrozumieć psychikę Sthresianina w relacjach między osobnikami. Większość z nich jest dla siebie nawzajem jak bracia/siostry, a związków między sobą nie uznają… chcesz przez to powiedzieć, że miłość jest rozumiana przez nich jako obowiązek, czy raczej życie w imię doktryny „żyj z pożytkiem dla innych…”?

Sorry, jeśli coś przekręciłem.

Ta rasa jest dla mnie zbyt idealistyczna. Przypomina mi miasto z opowiadania Stevena Eriksona pt. "Zdrowe zwłoki", w którym pokazuje nawet bardzo trafnie spostrzeżenie na temat utopi. Nie wiem, czy miałeś okazje je przeczytać.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Października 10, 2009, 08:19:58 pm
Generalnie tak to wygląda. I tu kilka drobiazgów jeszcze.

Z uwagi na to iż posiadają tego typu kodeks muszą, żyć w społeczeństwie bardzo zdyscyplinowanym. Sugerując się tym, że ci "odmieńcy" działają pod maską to można rzec, że nie tyle co w zdyscyplinowanym, a nawet pod presją.

Nie pomyślałem nawet o tej presji, ale skoro jest, to nawet dobrze. Jakieś skazy na diamencie muszą być. No i nie przesadzajmy też z tą dyscypliną, bo normy kodeksu mają charakter ogólny (podobnie jak te w naszej Konstytucji) i nie mogą być wyłączną podstawą odpowiedzialności cywilnej lub karnej.
Poza tym te reguły są z rodzaju tych pojmowanych jako "dobre", "humanitarne" i "moralne", więc aż tak straszna dyscyplina tu nie jest.

Szanują oni wszelakie przejawy życia (, a miłość?)

Miłość też, ale nie w takiej postaci, o jakiej zapewne myślałeś, pisząc tego posta. Miłość zresztą niejedno ma imię - Zhack do Kaima bardzo silną miłością pałał, ale była to po prostu miłość braterska.

Powiedziałeś jeszcze, że uznają braterstwo jako tą najwyższą wartość, a macierzyństwo i związki partnerskie nie są przez nich uznawane. Jeśli więc chodzi o przetrwanie gatunku to posiadają odruchy typowo zwierzęce. Nie są znane przez nich takie słowa jak cudzołództwo, zdrada (nie w sensie politycznym).

W tym zagadnieniu to już w ogóle jest grubo. Owszem, nieznane im są takie słowa, jak "cudzołóstwo" czy "zdrada". Nieznane im są też słowa "burdel" albo "dom uciech". Z prostego powodu - te pojęcia (jak również instytucje, które określają) nie mają u nich najmniejszej racji bytu.
A to z tego względu, że Sthresianie kwalifikują pociąg seksualny jako prymitywną żądzę ciała, której - jako istoty wyższej rasy - nie powinni folgować. Nie rozmyślają więc w takich kategoriach, jak my, kiedy jeden osobnik patrzy na osobnika płci przeciwnej. Skutkuje to tym, że możesz znaleźć takich Sthresian, którzy mimo osiągnięcia dojrzałości kilkadziesiąt (albo i sto kilkadziesiąt - oni są długowieczni) lat temu, przez całe życie z nikim się nie "bzykali".
Nie rozum tego jednak tak, że są ksenofilami i jeśli już dochodzi między nimi do stosunku z prokreacją (które być przecież muszą, bo w końcu by wyginęli - ale uważają to niemal za zło konieczne), to dzieje się to z udziałem dwóch przypadkowo spotkanych osób. Czynią to osoby sobie nawzajem znane, w okresie rui, ale nie wiąże się to z jakimś zacieśnieniem kontaktów między nimi, ani z zawarciem stałego związku. Jak to się mówi? "Po prostu pozostańmy przyjaciółmi".

Co, chore to wszystko? No kurczę, mimo wszystko Sthresianie są, ordynarnie mówiąc, ufolami - wypadałoby, żeby się czymś od nas różnili. Poza tym tego typu szczegółom nie poświęcam wiele uwagi, i rozmaite detale będą się pewnie w zakresie "konceptualnym" zmieniały.

Większość z nich jest dla siebie nawzajem jak bracia/siostry, a związków między sobą nie uznają… chcesz przez to powiedzieć, że miłość jest rozumiana przez nich jako obowiązek, czy raczej życie w imię doktryny „żyj z pożytkiem dla innych…”?

"Związki" i "miłość" nie odnoszą się tylko do związków między panami a paniami, takimi, których owocem są dzieci. I nie, raczej nie rozumieją miłości jako obowiązek, bo fakt, że Zhack nie pozbierał się po śmierci brata mimo upływu odeń kilkunastu lat, nie wynika raczej z tego, że czuje dyshonor w związku z niedopełnieniem powinności - raczej z tego, że czuje się winny z tego względu, że zabił kogoś, kogo prawdziwie kochał, jak nikogo innego na świecie. I to, że kochał innego faceta, nie znaczy, że jest gejem - po prostu kochał go tak, jak można kochać brata. Na dodatek o wiele bardziej, niż ludzie są w stanie to robić.

Sorry, jeśli coś przekręciłem.

Ależ nie przepraszaj. Teraz to ja z niepokojem oczekuję twojej reakcji na powyższe teksty.

Ta rasa jest dla mnie zbyt idealistyczna. Przypomina mi miasto z opowiadania Stevena Eriksona pt. "Zdrowe zwłoki", w którym pokazuje nawet bardzo trafnie spostrzeżenie na temat utopi. Nie wiem, czy miałeś okazje je przeczytać.

Czytać nie czytałem. Ale na wykreowaniu silnie idealistycznego społeczeństwa właśnie mi zależało. Raz, żeby nie odbierało się takiej rasy jako "złej" z tego względu, że nas podbiła. Dwa, żeby mieć możliwość stworzenia rozważań pod tytułem, czym tak naprawdę jest człowieczeństwo (te jaszczury miały go, jakby nie patrzeć, dużo więcej, niż ludzie, którzy im atakowali rodzimą planetę, i niszczyli na równi bazy wojskowe i miasta z bezbronnymi cywilami). Trzy, bo Sthresianie są jedną z ras, które się w jednym aspekcie (właśnie moralnym) zbliżyły do starożytnych. Ale ci starożytni to już inna bajka.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Października 16, 2009, 09:14:16 pm
[...]nie mogą być wyłączną podstawą odpowiedzialności cywilnej lub karnej.[...]

Ja myślę, że jednak jest pewna dyscyplina. Może nie pod względem kar za nie przestrzeganie tego kodeksu, a wytworzona przez samo społeczeństwo. Nie wiem do czego mógłbym porównać podmiot, aby było to porównanie w pełni klarowne, choć można to porównać do pewnego rodzaju "wytykania palcem" przez społeczeństwo, ubliżania z powodu pogwałcenia kodeksu, a nawet wyrzuty sumienia osoby, która się dopuściła złamania jednej z zasad (nie mówiąc już o większej ich liczbie). Może doprowadziłoby to do utraty szacunku/zaufania do danych osób, dopóki nie odpokutują/naprawią swoich błędów. Istnieje jednak presja w społeczeństwie, ponieważ im zależy na tym by dobrze czynić.

Pisząc powyższe słowa opierałem się na tym, że rasa jest świadoma swej wyższości (i większość dąży do uznania pod tym względem) i posiada jednak ten kodeks (myślę, żę słowo "Konstytucja" nie oddaje w pełni wagi owego kodeksu dla kultury Sthresian).

Co, chore to wszystko? No kurczę, mimo wszystko Sthresianie są, ordynarnie mówiąc, ufolami - wypadałoby, żeby się czymś od nas różnili. Poza tym tego typu szczegółom nie poświęcam wiele uwagi, i rozmaite detale będą się pewnie w zakresie "konceptualnym" zmieniały.

Nie jest chore, ale nawet pod pewnymi względami przypominają pewne typy ludzi (jak na razie).

I nie, raczej nie rozumieją miłości jako obowiązek, bo fakt, że Zhack nie pozbierał się po śmierci brata mimo upływu odeń kilkunastu lat, nie wynika raczej z tego, że czuje dyshonor w związku z niedopełnieniem powinności - raczej z tego, że czuje się winny z tego względu, że zabił kogoś, kogo prawdziwie kochał, jak nikogo innego na świecie.

Przytoczyłeś mi fakt ze swojego uniwersum, o którym nie mam nawet zielonego pojęcia. Nie będę wnikał kto, kogo, gdzie i dlaczego...

Wnioskuje, że miłość reprezentowana przez Sthresian jest bardzo silna, lecz zależności między osobami są dokładnie określone przez kulturę i tradycję. Po prostu pewne jej rodzaje nie mogą wystąpić ze względu (w szczególności) na tradycję, która miała bardzo duży wpływ na ich mentalność. Wnioskuje również, że owe obyczaje są dla Sthresian dość istotne w rozwoju duchowym (dodając do tego "poczucie wyższości rasy"), które doskonali się przez pokolenia.
Chcą odrzucić jak najwięcej niedoskonałości, co ma również niemały wpływ na ich dyscyplinę w społeczeństwie. Nie mówię jednak, że siebie nawzajem karzą za błędy i grzechy, ponieważ najwyższą karę już i tak sobie dał ten kto to popełnił niezgodnie z kodeksem (co już wcześniej podkreśliłem).


Trudno jest się czegoś domyślić o społeczestwie, o którym się praktycznie nie wie czegokolwiek.
Powiedziałeś, że nie dobracowywałeś szczegółów jeśli chodzi o rasę jako społeczeństwo, więc o ich filozofię nie będę pytać. Chyba, że o tym pomyślałeś (?)  :)

[...] żeby nie odbierało się takiej rasy jako "złej" z tego względu, że nas podbiła.
[...] żeby mieć możliwość stworzenia rozważań pod tytułem, czym tak naprawdę jest człowieczeństwo

W rozważaniu tych przedmiotów (szczególnie człowieczeństwa) musiałbyś opisać głebiej psychikę tej rasy poczynając od podstaw, czyli ich rozumowania, co jest uzależnione w dużym stopniu od tradycji. Teoretycznie musisz poświęcić trochę czasu na szczególiki składające się na całe społeczeństwo. Problemy egzystencjalne muszą być opisywane szczegółowo, aby były w pełni zrozumiałe. Okrutne, czyż nie?
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Października 17, 2009, 05:19:01 pm
Pisząc powyższe słowa opierałem się na tym, że rasa jest świadoma swej wyższości (i większość dąży do uznania pod tym względem) i posiada jednak ten kodeks (myślę, żę słowo "Konstytucja" nie oddaje w pełni wagi owego kodeksu dla kultury Sthresian).

No cóż, racja – w centrum (acz nie jest to jedyny decydujący czynnik) jest owa duma z siebie i swojej rasy. I to ona jest motorem wielu ich postępowań. Jako że mają mentalność inną, niż my, to owa duma określa u nich nie tylko ich stosunek do innych ras (tu jest w sumie różnie – dominują ci nastawieni po prostu protekcjonalnie, są też ci, którzy po prostu szanują, oraz ci, którzy gardzą), ale też powoduje właśnie to wewnętrzne poczucie praworządności (albo też po prostu z nim współgra, i to właśnie powoduje, że są w ogóle zdolni – jako rasa – do przyjęcia takiej postawy).

Mówisz tu poza tym o statystycznym Sthresianinie. Ci, którzy łamią normy kodeksu, bo mają je w głębokim poważaniu (a są tacy), mają też w równie głębokim poważaniu całą tę społeczną presję. Zwłaszcza, jeśli zajmują jakieś wysokie stanowisko. Weźmy na przykład takiego Saiera (gość nie pojawił się jak dotąd w żadnym opowiadaniu – to był jeden ze sthresiańskich generałów, który dowodził siłami okupacyjnymi na jednej z terrańskich kolonii i... no cóż, stosował tam okrutne represje, wbrew normom kodeksu oraz dyrektywom Najwyższej Rady Wojskowej SVS), albo też dotąd nienazwanego przeze mnie oficera śledczego SNNTM (który torturował wspominanego wcześniej kilkakrotnie Zhacka, a wśród przygotowanych przez niego atrakcji było, oprócz zwykłego bicia w wykonaniu dwóch przybocznych, zdzieranie skóry z ramienia, albo też przyniesienie na przesłuchanie obcęg, żeby Zhackowi po kolei powyrywać wszystkie siedemdziesiąt dwa zęby). Ci goście, choć sprawiedliwość ich w końcu dotknęła, sami raczej zbytnio sumieniem dręczeni nie byli.

A ci normalni Sthresianie, gdy czują się winni z powodu złamania kodeksu, to w sumie trochę jak ludzie, którzy się wstydzą tego, że coś ukradli. Z tym, że oczywiście poczucie praworządności u Sthresian jest silniejsze, a zatem silniejsze jest też w takim układzie spraw poczucie hańby. Ale, jak już mówiłem, normy kodeksu sthresiańskiego mają charakter ogólny, co oznacza, że nie da się ich łamać, tak jak się łamie określone artykuły i paragrafy w kodeksie cywilnym, gdzie jest wszystko szczegółowo ustanowione.

Nie jest chore, ale nawet pod pewnymi względami przypominają pewne typy ludzi (jak na razie).

Ale – to, co u nas się tyczyć może tylko pewnych typów ludzi, u nich jest normalne.

Przytoczyłeś mi fakt ze swojego uniwersum, o którym nie mam nawet zielonego pojęcia. Nie będę wnikał kto, kogo, gdzie i dlaczego...

Zhack to jaszczur, który pojawił się w napisanej przeze mnie jakiś czas temu powieści. Jest zabójcą z Genisivare. Opis tej konkretnej postaci znajdziesz akurat tu, na forum:
http://forum.scarea.pl/index.php?topic=366.0

Ostatni post w temacie.

Wnioskuje, że miłość reprezentowana przez Sthresian jest bardzo silna, lecz zależności między osobami są dokładnie określone przez kulturę i tradycję.

Nieee. Jest bardziej tak, że w tej materii to ich mentalność wpłynęła na ustanowione na ów temat normy kodeksu, a nie odwrotnie. Po prostu oni z natury silniej odczuwają miłość braterską, niż taką, jako którą my ją na ogół rozumiemy.

Powiedziałeś, że nie dopracowywałeś szczegółów jeśli chodzi o rasę jako społeczeństwo, więc o ich filozofię nie będę pytać. Chyba, że o tym pomyślałeś (?)  :)

Nie, jeszcze nie.

W rozważaniu tych przedmiotów (szczególnie człowieczeństwa) musiałbyś opisać głebiej psychikę tej rasy poczynając od podstaw, czyli ich rozumowania, co jest uzależnione w dużym stopniu od tradycji. Teoretycznie musisz poświęcić trochę czasu na szczególiki składające się na całe społeczeństwo. Problemy egzystencjalne muszą być opisywane szczegółowo, aby były w pełni zrozumiałe. Okrutne, czyż nie?

Ciężko z tego względu, że oni mimo wszystko różnią się osobowością i każdy ma inne podejście i inaczej układa sobie światopogląd, nie wykraczając oczywiście poza ramy kodeksu.

Ciężko też powiedzieć, czy zachowują się, jak zachowują, bo faktycznie tacy są, czy tylko po prostu maskę założyli. Ot, weźmy większość jaszczurów ze wspomnianej wcześniej powieści (tej, w której Zhack był). Wszyscy są wobec ludzi bardzo uprzejmi, ugodowi, cierpliwi, tolerancyjni, i tak dalej. Był jednak wśród nich niechlubny wyjątek w postaci faze Thiera, żołnierza ze Strażników, który wcale swoich poglądów nie krył na temat ludzi. Były tu dwie kluczowe sceny – pierwsza, kiedy wskutek pewnego zbiegu okoliczności Terranie i Sthresianie na krótko stanęli przeciw sobie, a pewne ich oddzielone od jednostek oddziały rzuciły się sobie do gardeł. Nie pozabijali się, tylko po prostu obezwładnili, ale kiedy doszło później do wymiany zdań, to Thier był najbardziej agresywny (powiedział przykładowo do jednego z ludzi „zamknij się, ty niedomleczony ssaku”), podczas gdy inne jaszczury starały się po prostu załagodzić sytuację. Była też nieco inna scena, na pokładzie terrańskiego okrętu, kiedy Thier omal nie wdał się w bójkę z jednym z ludzi, i gdy inni Sthresianie usiłowali go odeń odciągnąć, na głos mówił, co o Terranach myśli. W takiej sytuacji można sobie zadać pytanie – ilu jest Sthresian podobnie jak Thier myślących, ale to ukrywających. Ilu z nich uśmiecha się do ludzi tylko dlatego, bo uważa, że tak należy, ale w głębi myśli sobie coś pokroju „cholerny mlekojad”, albo „morderca i barbarzyńca”.
Z przeciwnego bieguna jest kolejny jaszczur z powieści, derian Dheon Iravezan, który odnosił się do ludzi przyjaźnie, ale był w tym absolutnie szczery. Co więcej – o dziwo – wcale nie wierzył, że należy do wyższej rasy. Czyli większość Sthresian nosiła maski. Tylko Thier i Dheon ich nie nosili, i byli szczerzy. No więc ilu dzieliło poglądy jednego, a ilu drugiego? Można tylko domniemywać, że tych drugim było więcej, bo poczucie praworządności leży w naturze Sthresian.

Poza tym, jeśli już omawiać mentalność Sthresian, nie należy zapominać o tym, że obok rozumu znaczną w niej rolę – o wiele większą, niż u nas – pełnią instynkty. Owe instynkty odzywają się zawsze, jeśli tylko jaszczury odczuwają silne emocje. Sthresianie z reguły te instykty tłumią (zwłaszcza wyznawcy Saneora – ich celem jest całkowite ich wyciszenie), ale inaczej ma się sprawa z żołnierzami – oni starają się z nimi oswoić i wykorzystywać je w walce. Dzięki instynktom bowiem, uodparniają się na strach (skutkiem czego graniczy z cudem złamanie ich morale w bitwie, bo jak się ich wybija jednego po drugim, to z reguły zamiast się bać, robią się tylko jeszcze bardziej wściekli – także z tego względu, że żałują śmierci towarzyszy broni i chcą ich pomścić) i dodają sobie animuszu oraz wewnętrznej siły. Ale starają się też łączyć te instykty z racjonalizmem, by wciąż pozostawać w pełni władz umysłowych, i niejako balansują na krawędzi. To, co zrobiła Kilena w „Pierwszej Krwi”, to był upadek z owej krawędzi – instykty zupełnie ją opętały, skutkiem czego chwilowo straciła w ogóle zdolność myślenia. W takim stanie Sthresianie po pierwsze stanowią zagrożenie nie tylko dla wrogów, ale też dla przyjaciół, a po drugie, „zapominają” o szkoleniu, skutkiem czego diabli biorą ich spryt oraz trening w wyrafinowanych sztukach walki, zostaje tylko bezrozumny szał i brutalna siła. Akirni rozmyślnie wprowadzają się w gniew, gdyż dzięki temu lepiej sobie radzą w walce, ale kontrolują to, żeby się w tym bitewnym gniewie nie posunąć za daleko.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Ranoic w Października 20, 2009, 08:52:52 pm
A ci normalni Sthresianie, gdy czują się winni z powodu złamania kodeksu, to w sumie trochę jak ludzie, którzy się wstydzą tego, że coś ukradli. Z tym, że oczywiście poczucie praworządności u Sthresian jest silniejsze, a zatem silniejsze jest też w takim układzie spraw poczucie hańby. Ale, jak już mówiłem, normy kodeksu sthresiańskiego mają charakter ogólny, co oznacza, że nie da się ich łamać, tak jak się łamie określone artykuły i paragrafy w kodeksie cywilnym, gdzie jest wszystko szczegółowo ustanowione.

Wiem, złamanie jednej z zasad kodeksu Sthresiańskiego nie jest karane, lecz zastanawiam się nad pewnym zjawiskiem:
Jeśli któryś z obywateli, z pełną premedytacją, nie będzie chciał wypełniać nakazów zawarych w kodeksie to nie będzie ukarany za jawne lekceważenie przyjętych norm? Mówię o wyjątkach (i przypadku skrajnym). Czy jest coś takiego możliwe?

Ale – to, co u nas się tyczyć może tylko pewnych typów ludzi, u nich jest normalne.

Tak, z perspektywy współczesnego człowieka jest to chore. Jednak wiem, że w ich społeczeństwie jest uzasadnione takie postępowanie. Uznanie przez Sthresian braterstwa jako tej najwyższej formy miłości usprawiedliwia ich jak na razie.
Jednak powstaje kolejne pytanie, skąd się wziął u nich taki pogląd?

Opis tej konkretnej postaci znajdziesz akurat tu, na forum

Fajna charakterystyka. Gdybym miał opisywać własną postać napisałbym ją w podobnej formie.

Nieee. Jest bardziej tak, że w tej materii to ich mentalność wpłynęła na ustanowione na ów temat normy kodeksu, a nie odwrotnie. Po prostu oni z natury silniej odczuwają miłość braterską, niż taką, jako którą my ją na ogół rozumiemy.

W takim razie jaką rolę odgrywa u nich kultura i tradycja?
Myślę, że najpierw się formowały ów elementy społeczeństwa zanim przeszli do stworzenia jednolitych zasad Kodeksu, wedle których będą postępować. Jestem niemalże pewien, że Sthresianie (tak samo jak i ludzie) najpierw byli prymitywni, a później zaczeli się rozwijać. Też w pewnym momencie dochodzą do nich myśli o problematyce egzystencjalnej i tworzą kodeks. Tylko, że fakt "wyższości rasy" zostaje właśnie w tym momencie ukształtowany. Mogło to nastąpić z różnych powodów.
Możliwe, że byli (i są nadal) najbardziej zaawansowaną technologicznie rasą w galaktyce, czy nawet w większości uniwersum i to wpyłnęło na utworzenie poczucia wyższości. Równie możliwe jest to, że ich kultura i tradycja były tak rozwinięte, że obyczaje obcych istnień na sąsiednich planetach były primitywne w porównaniu do nich lub uważali je za mniej doskonale - tyczyć może się to zarówno przyjętych filozofii.

Jeśli chodzi o prokreację to są częściowo jak zwierzęta, co musiało się przez bardzo długi okres czasu utrzymywać. Tego elementu w obecnym społeczeństwie nie zmienili istotnie.

Ciężko z tego względu, że oni mimo wszystko różnią się osobowością i każdy ma inne podejście i inaczej układa sobie światopogląd, nie wykraczając oczywiście poza ramy kodeksu.

[...]Dzięki instynktom bowiem, uodparniają się na strach (skutkiem czego graniczy z cudem złamanie ich morale w bitwie, bo jak się ich wybija jednego po drugim, to z reguły zamiast się bać, robią się tylko jeszcze bardziej wściekli – także z tego względu, że żałują śmierci towarzyszy broni i chcą ich pomścić) i dodają sobie animuszu oraz wewnętrznej siły. Ale starają się też łączyć te instykty z racjonalizmem, by wciąż pozostawać w pełni władz umysłowych, i niejako balansują na krawędzi.

Każdy ma inny światopogląd, ale niekoniecznie musi posiadać wyróżniający się system wartości (co ustala Kodeks). Może być tak, że jeden Sthresian będzie uznawał ludzi, inny natomiast przeciwnie, ale ich wspólną wartością będzie szacunek do innych ras. Ten drugi wcale nie musi się z tym kryć, że uważa ludzi za słabszych, czy gorszych jednak szanuje ich istnienie.

Działanie pod maską natomiast uważam za jawne pozorowanie wypełniania Kodeksu, ale kiedy nikt nie patrzy na taką osobę to robi ona po swojemu. Thier jest wyjątkiem, ponieważ nie kryje swoich poglądów, ale posiada zupełnie inny system wartości (w tym przypadku np. szczerość jako element).

Co do instynktów. Człowiek wiadomo jak reaguje na strach - również strachem. I człowiek może być odważny (odwagę rozumiem jako umiejętność działania mimo strachu, co nie wyklucza samego lęku osoby). Natomiast Sthresian nie. Posiada taki system, który go napędza - reaguje na strach złością (lub czymś tego pokroju). W sumie otrzymują ten sam efekt - skok adrenaliny i jeżeli nie będą umieli sobie poradzić ze strachem to człowiek zacznie panikować, a Sthresian zacznie szaleć z wściekłości. Tylko, że jaszczur wtedy nie kontroluje tego co robi...
Nie wiem co lepsze. Raczej zależy to od okoliczności.


W każdym bądź razie może być ten fakt uzasadnieniem tego, że część Sthresian działa pod maską. Są po prostu bardziej zwierzęcy od swoich braci. :)
Jak będziesz opisywał ich światopogląd to uzależnij go od systemu wartości zawartego w kodeksie. Uważam, że on jest bardziej rozpowszechniony w społeczeństwie niż model Sthresianina działający "pod maską", który może stanowić pewien odsetek.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Listopada 08, 2009, 01:22:12 am
No, wklejam wreszcie nowy kawałek. Może w końcu uda mi się napisać całość opowiadania, i wziąć się za następne.

Z nowego kawałka nie jestem zbytnio zachwycony, ale spróbujmy. Ostrzegam przy tym, że w drugim jest trochę wulgaryzmów. W razie czego gotów jestem na dyskusje z adminem o ich pozostawienie, nie umieszczam ich bowiem bez kozery.

----------------------------------------------------------------



REJON RAPHAELA IV
UKŁAD RAPHAEL
SEKTOR GUVERA


   Pośród wszechobecnego oceanu ciemnej czerwieni, którego postać przybierała przestrzeń kosmiczna wewnątrz nadprzestrzeni, dało się już z łatwością odnaleźć niewielki rój statków. Nie były do tego nawet potrzebne sensory.
   Satva obserwował z rosnącym podnieceniem, jak terrańskie statki rosną mu w oczach. Mocniej naparł przednimi odnóżami na oplatające je macki, przekazując do jaźni swojego biomyśliwca polecenie, aby zwiększył prędkość. To samo uczyniły jednostki kierowane przez jego towarzyszy, jak poinformował go biokomputer, wysyłając przekaz wprost do mózgu.
   Chwilowo przemknęło Satvie przez myśl, że ich łup będzie dziś niewielki, ale mimo to pozostawał niewzruszony. Nie opuszczało go też ani chwili podniecenie – był nowicjuszem w piątym roju łupieżczym, zaś dzisiejsza misja stanowiła jednocześnie jego chrzest bojowy. Starał się pozostawać skupiony, jako że nadmierne emocje utrudniały kontrolę nad myśliwcem – bioniczna jaźń statku odbierała je i nie potrafiła rozpoznać, co wywoływało zamęt w biokomputerze. Było to jednak takie trudne. Wkrótce znajdzie się tam, razem z innymi, i będzie zabijał. Wkrótce zwyciężą – zdobycz była przecież łatwa, jako że Terran było niewielu i nie mieli również dobrej osłony. Satva, choć pożądał chwały, był nawet zadowolony z tego, że tak słabi przeciwnicy posłużą mu jako cele ćwiczebne w jego pierwszej walce.
   -   Przygotować się, D’Tverni – Satva bardziej poczuł w głowie, niż usłyszał, komunikat od dowódcy roju, Vrisa – Wkrótce nastąpi kontakt z wrogiem, bądźcie gotowi do rozbicia szyku. Nikogo nie oszczędzajcie.
   Satva pomyślał z rozbawieniem, iż nawet przez chwilę nie miał takiego zamiaru, nim rzucił się w wir walki.
   Walka owa, zgodnie z przewidywaniami jego i pozostałych, okazała się łatwa. Konwój terrański był niewielki i składał się z ośmiu frachtowców. Towarzyszyły im dwa niszczyciele i jeden lekki lotniskowiec. Ten ostatni z pewnością pełen był wrogich myśliwców, co w gruncie rzeczy odpowiadało Satvie. Pomyślał, że z przyjemnością je pokona.
   Biomyśliwce zaatakowały błyskawicznie, odpalając w kierunku wrogich jednostek torpedy we wstępnym natarciu, i natychmiast wprowadzając zamęt. Dobrze uzbrojone okręty wojenne otworzyły, co prawda, ogień niemal od razu, ale był on niecelny i pozbawiony koordynacji. Satva najpierw obserwował z satysfakcją, jak dwie odpalone przez niego torpedy wbijają się w kadłub jednego z niszczycieli, powodując potężne eksplozje, a następnie przeleciał na pełnej prędkości wzdłuż kadłuba nieprzyjacielskiego okrętu, dając upust swojej brawurze i drwiąc z dział laserowych, które usiłowały go zestrzelić. Wszystkie strzały przecinały nieszkodliwie próżnię za dyszami silników jego biomyśliwca.
   Jego pewność siebie nie udzielała się jednak najwyraźniej wszystkim członkom roju, jako że wkrótce bioniczny komunikator przekazał mu do głowy kolejną wiadomość Vrisa, w której pojawił się tym razem ton skargi.
   -   Przestań, Satva. Nie lekceważ ludzi. Nie dopuść do tego, abyś pewnego dnia zapłacił za swą brawurę.
   Młody Xizarianin przekazał dowódcy, iż przyjął jego słowa do wiadomości, po czym zmienił kurs, kierując się tym razem w stronę lotniskowca. Na chwilę tylko zwolnił, przelatując obok jednego z frachtowców, by posłać mu serię strzałów w silniki. Nieopodal zjawił się też Ritsa, również otwierając ogień w stronę frachtowca, i poprawiając torpedą, która poważnie uszkodziła mu układ napędowy.
   -   Uważaj, Ritsa – Satva przekazał ostrzeżenie, zbliżywszy się już do lotniskowca i dostrzegłszy eskadrę myśliwców, które już wystartowały i część z nich podchodziła z wyraźnym zamiarem zaatakowania jego i przyjaciela – Oni już tu są.
   -   Robią się w tym coraz szybsi – stwierdził Vris, który również usłyszał komunikat Satvy – Kiedy walczyłem z nimi w Ophielu, tak długo na nich czekałem, że w końcu sam wleciałem do hangaru i zrobiłem z nimi porządek.
   Satva udał się w ślad za Ritsą, dołączając jednocześnie do wrzawy rozbrzmiewającego w eterze xizariańskiego odpowiednika śmiechu. W chwilę później dołączył do nich Nvir, a zaraz potem Vils. Wyszli na spotkanie w luźnym szyku, ośmiu ludzkim myśliwcom. Terranie mieli przewagę dwa do jednego, a pozostałe biomyśliwce z roju Vrisa były na razie zajęte uszkadzaniem napędów frachtowców, lecz Satva był i tak przekonany, że on i jego towarzysze zwyciężą.
   Z mocnym postanowieniem utrzymania się w tym przekonaniu, wziął na cel lecący wprost na niego myśliwiec. Wszystko zależało teraz od tego, kto pierwszy trafi przeciwnika i kto okaże się szybszy. Zwyciężył Satva, który posłał przeciwnikowi serię, nim ten zdołał oddać choćby jeden strzał. Poważnie trafiony terrański myśliwiec zreflektował się i usiłował zejść mu z celownika, ale była to daremna próba – Satva z łatwością skorygował kurs i oddał kilka kończących strzałów. Ludzki statek przeleciał jeszcze krótki dystans, ciągnąc za sobą wstęgę dymu, nim eksplodował.
   Świadomość, że właśnie pokonał swojego pierwszego przeciwnika w prawdziwej walce, rozgrzała Satvę i dodała sił. Nie chcąc tracić czasu, ponownie wprawił w ruch oplatające jego przednie odnóża macki, które miały bardzo czułe receptory i działały jak stery. Zakręcił ostro, kierując się w stronę, gdzie udały się ocalałe myśliwce. Były ich już teraz tylko cztery, jako że Ritsa, Nvir i Vils również pokonali wychodzących im naprzeciw wrogów. To pokrzepiło Satvę jeszcze bardziej.
   -   Fregaty są w drodze – oznajmił Virs – Niebawem zajmą się tymi niszczycielami.
   -   Niech zostawią tego trochę dla nas! – zaprotestował Ritsa żartobliwie
   -   Spokojnie, D’Tverni. Możecie zachować dla siebie wszystkie terrańskie myśliwce. Postaram się wstrzymać atak fregat na lotniskowce, jak długo się da.
   Satva miał nadzieję, iż dowódca roju fregat usłucha takiego żądania Vrisa. Bardzo chciał strącić dzisiaj jak najwięcej Terran i dowieść swej wartości. Im wyższy był jego prestiż w związku z odnoszonymi sukcesami, tym większe zyskiwał poważanie w grupie łupieżczej i tym większe mógł dla siebie zagarnąć łupy. Z tą myślą ruszył w pogoń za jednym z ocalałych z pierwszego pogromu wrogich myśliwców, który manewrował rozpaczliwie, wyraźnie chcąc przed nim uciec. Satva drwił jednak z jego prób, jako że cały czas siedział mu na ogonie. Ludzki pilot zbliżył się do jednego z niszczycieli, lecąc niebezpiecznie blisko górnego pancerza i licząc najwyraźniej, że strzelająca gdzie popadnie lekka artyleria laserowa zestrzeli śledzący go piracki biomyśliwiec. Była to jednak złudna nadzieja. Satva wycelował dokładnie w umykającego nieprzyjaciela, i przesłał do jaźni swojego statku jednoznaczne polecenie.
   Ognia.
   Satva wydał z siebie sycząco-szeleszczący odgłos, pełen triumfu i satysfakcji. Oto zwyciężył kolejnego wroga, pokonując go równie łatwo, jak poprzedniego.
   Jednakże o mało nie przypłacił tego zwycięstwa i związanej z nim dumy własnym życiem. Miał już zmienić kurs, by oddalić się od niszczyciela i poszukać nowych przeciwników, ale dosłownie w chwili, kiedy skręcał swoim myśliwcem, otrzymał od tyłu kilka strzałów, z których na szczęście tylko jeden trafił, nie czyniąc mu nawet szkody. Satva zorientował się, że podczas gdy on ścigał jednego Terranina, inny podjął próbę zaatakowania go od ogona. Gdyby młody Xizarianin ścigał swoją ofiarę tylko chwilę dłużej, byłby już martwy. Ledwość, z jaką uniknął śmierci, nieco go otrzeźwiła, ale bynajmniej nie przyćmiła mu satysfakcji z drugiego już dzisiejszego dnia zwycięstwa. Jeśli zaś kolejny człowiek rzucił mu wyzwanie, z radością pokona także i jego, w uznaniu dla jego śmiałości.
   Gdy Satva zaczął manewrować, sprawnie unikając próbującego go ścigać Terranina, zorientował się raptem, iż pochodzi od z drugiej już wysłanej z lotniskowca eskadry. Inne myśliwce terrańskie atakowały pozostałych członków roju Vrisa, a tymczasem wyglądało na to, że z lotniskowca startowała tymczasem jeszcze jedna grupa.
   -   Grupy szturmowe już tu są – oznajmił Vris – Niebawem znajdą się na frachtowcach Zajmijcie się tymi szkodnikami i dopilnujcie, żeby nie przeszkodziły w przejęciu statków.
   -   Byłoby dobrze, gdybyście wszyscy teraz do nas dołączyli – stwierdził Ritsa – Oni przestają żartować, jest ich coraz więcej. Zestrzelili już Vilsa.
   Satva usłyszał to, ale nie dowierzał. Jakim cudem tak słabe istoty mogły uśmiercić tak wytrawnego wojownika? Przyjął jednak, że Ritsa mówi prawdę, i na powrót skupił całą uwagę na unikaniu terrańskiego myśliwca, z którym się zmagał. Człowiek okazał się nienajgorszym pilotem, ale nie dość dobrym, aby mu dorównać. Satva kluczył pomiędzy statkami, aż przy przelocie ponad górny pokład jednego z frachtowców Terranin go zgubił. Gdy wynurzył się spod kadłuba, Xizarianin już tam na niego czekał, błyskawicznie otwierając ogień. Ku zdumieniu Satvy, nawet w takiej sytuacji, człowiek nie chciał się poddać. Nie miał szans, czemu odwlekał zatem to, co nieuniknione? Te rozmyślania szybko jednak prysły, kiedy kolejny ludzki myśliwiec padł łupem młodego pirata.
   W tym samym czasie sześć xizariańskich fregat sparaliżowało terrańskie niszczyciele. Mierzyły celnie, po kolei eliminując działa wrogich okrętów, aż te stały się niemal zupełnie bezbronne, nie będąc w stanie wyrządzić łupieżczym jednostkom poważnych szkód za pomocą lekkiej artylerii, jaka ocalała. Triumf Xizarian przypieczętowało wejście grup szturmowych na frachtowce, do pancerzy których były już przyssane biostatki desantowe. Satva widział oczami wyobraźni, jak jego pobratymcy rozprawiają się z ludzką załogą i przejmują okręty.
   Nie rozproszyło go to jednak na tyle, aby nie dostrzec jednego z terrańskich myśliwców, który poleciał na pełnej prędkości w stronę osłanianego przez Satvę frachtowca, w beznadziejnej próbie zaatakowania desantowców. Xizarianin błyskawicznie wsiadł mu na ogon, i pognał za nim, gdy człowiek zrezygnował ze swojego konceptu po ledwie kilku oddanych strzałach, i podjął próbę ucieczki. Owa próba okazała się jednak daremna. Żuwaczki Satvy wydały z siebie kolejny pełen zadowolenia szelest, gdy jego kolejna dzisiejsza ofiara zginęła w eksplozji.
   W chwilę potem zorientował się też, że bitwa została wygrana. Fregaty dalej ostrzeliwały terrańskie niszczyciele, które po prawdzie były teraz raczej wrakami. Lotniskowiec także był już skazany na zagładę, a piloci xizariańscy rozprawiali się z ostatnimi ocalałymi myśliwcami. Niewykluczone, że Terranie mogli jeszcze wysłać kolejne ich eskadry, ale ich lotniskowiec sprawiał już wrażenie zbyt silnie uszkodzonego, aby był w stanie to zrobić.
   -   Dobra robota, D’Tverni – powiedział krzepiąco Vris – Kontrolujemy już te statki. Niebawem powrócimy tunelem do bazy. Satva, dziś zasłużyłeś na swój udział, pogadamy na miejscu.
   Młody łupieżca poczuł się zaszczycony wyróżnieniem. Był wprawdzie nowy w roju, więc spodziewał się, że Vris wyrazi na jego temat zdanie, ale nie spodziewał się tak otwartej pochwały dla jego umiejętności.
   -   Ci, którzy strącili najwięcej, będą wybierali z łupu pierwsi – oświadczył głośno Ritsa
   -   A z czego tu wybierać? – mentalny głos Nvira był mrukliwy – To był mały rój.
   -   Nie narzekajcie tyle – skarcił ich Vris – Następnym razem dołączymy do większej grupy łupieżczej.
   Satva pomyślał, że nie może się tego doczekać. Dzisiejszego dnia odniósł zwycięstwo, pokonał czterech wrogów. Błyskawicznie odkrył, że działa to na niego niczym narkotyk. Chciał, kiedy tylko będzie to możliwe, wyruszyć do walki ponownie, i dalej odnosić zwycięstwa.


NISZCZYCIEL „FAJRERO”, KLASA VENGO
WYSOKA ORBITA JARVIS III
OBRZEŻA SEKTORA MATER


   -   O kurna… – jęknął Drake, podnosząc głowę z blatu stołu – Po tej jednej nocy czuję się tak, że żyć się odechciewa
   Spojrzał mętnym wzrokiem dookoła – znajdował się w mesie oficerskiej, gdzie oprócz niego znajdowali się wszyscy oficerowie, nie wyłączając porucznika Logana, który kiwał się w krześle do przodu i do tyłu z nieobecną miną. Pozostali byli w nielepszym stanie. Henry nie był w stanie sobie przypomnieć, jak skończył się wczorajszy wieczór, ale stwierdził, że na blacie stołu, poplamionego alkoholem, stoją w sumie cztery puste butelki whiskey i jedna opróżniona niemal do cna flaszka wódki. Nie miał pojęcia, skąd się tu wzięła ta ostatnia. Niewykluczone, że przyniósł ją ze sobą Logan.
   -   To my jeszcze żyjemy? – mruknął Grey – Naprawdę?
   -   Zamknij ryj, próbuję się ogarnąć – Drake chwycił się za głowę, czując silny ból – No żesz jasna cholera… która godzina?
   -   Około siódmej czasu lokalnego – odrzekł Barnes, spoglądając na zegarek – Może powinniśmy zrobić zbiórkę?
   -   Kurwa, to my dzisiaj już odlatujemy? – Henry pomyślał o tym z przerażeniem
   -   Mój Boże, nigdy już nie wypiję – zajęczał Harland, który spróbował wstać, ale zaraz zrezygnował, z powrotem opadając na krzesło – Ani kropelki.
   -   Taaa, już ja to widzę – skwitował Grey – Ciekawe, jak długo wytrzymasz. Ustawić stoper już teraz?
   -   Zamknij się, palancie, wcale nie jesteś śmieszny – odwarknął Drugi – To ty wczoraj wyskoczyłeś z tym pomysłem na pijacki…
   -   Nieprawda, cholera – zaoponował Bernard – A kto niby się chwalił, że wleje w siebie tyle, że my będziemy już na śmierć zalani, a on pozostanie na nogach?
   -   Byłem podchmielony, odwal się. To ty mi chciałeś udowodnić, że…
   -   Przymknijcie się obydwaj! – warknął Drake – Nie mogę już tego słuchać!
   -   Wyjątkowo się z nim zgodzę – wtrącił Barnes – To wy obaj nas wciągnęliście, to akurat dobrze pamiętam, bo później to mi się film urwał.
   -   Ale to ty wyskoczyłeś pierwszy z pomysłem, żebyśmy wszyscy zagrali – odezwał się Logan – To też pamiętam, zanim mi się urwał film.
   -   A który idiota w ogóle wpadł na pomysł, żebyśmy zaglądali do kielicha na wieczór przed odlotem? – zawołał Harvey, rozdrażniony, co rzadko się u niego zdarzało
   -   Ty, Barnes – odrzekł Drake – Mówiłeś coś o pożegnaniu z Jarvisem, coś o tym, żebyśmy sobie zrobili fest imprezę, skoro może być ostatnia, skoro podczas każdego kolejnego lotu możemy paść trupem…
   -   Ale to ty uznałeś, że to dobry pomysł i sam poleciałeś po flaszkę!
   -   Przestańcie, co? – jęknął Harland – Coś mi leży na żołądku. Boję się, że to obudzicie.
   -   Kurna, dość! – zawołał Drake, jakby miał nierealną nadzieję, że ten krzyk zagłuszy mu pulsujący w głowie ból – Logan, wypieprzaj stąd i leć do lazaretu. Po te detoksyny, które nam Scott podał poprzednim razem.
   -   Powiedział, że jeśli jeszcze raz każemy je sobie podać, odstawi nam whiskey…
   -   Więc niech nie gada pierdół! Ja tu dowodzę, do jasnej cholery! Leć po to świństwo, bo w takim stanie nie możemy włazić do komór kriogenicznych!
   -   Jeśli jeszcze je ma.
   Porucznik z trudem dźwignął się z krzesła, i powoli wytoczył z pokoju. Drake dopiero teraz zauważył, że kogoś brakuje.
   -   Gdzie jest czif? – zapytał, wstając z trudem na nogi i mierzwiąc sobie włosy
   -   Pewnie nie chciał brać w tym idiotyzmie udziału i wyszedł w trakcie – odparł Barnes, również wstając – Nie wiem, Henry, mnie też się film urwał.
   -   Czy ktoś pamięta, na którą miał być odlot?
   -   Chyba na dziewiątą czasu lokalnego. Trzeba będzie kazać załodze…
   -   Zrobiłem to wczoraj, na szczęście – Drake przypomniał sobie, że zanim padła propozycja wspólnego picia, wydał podwładnym rozkazy – Dałem bosmanowi wyraźne instrukcje, żeby skalibrowali systemy komputerowe o ósmej zero zero, przygotowali napęd nadprzestrzenny i uzupełnili wcześniej zasoby chłodziwa w układzie kriogenicznym.
   -   No to w porządku – skonstatował Harvey z uznaniem – Wprawdzie jesteś irytującym kawałem skurwiela, ale za to przynajmniej przezornym.
   -   Serdeczne dzięki – mruknął Drake, a po długiej chwili milczenia dodał – Gdzie ten Logan? Lazaret nie jest daleko.
   -   Może się okazało, że ten cały… jak to się nazywa? – wtrącił Grey
   -   Vasnex. Chyba – podsunął Harland
   -   Właśnie. Więc może ten cały vasnex mu się skończył.
   -   Albo Logan właśnie wykłóca się o niego ze Scottem, bo nie chce mu go dać – dodał Barnes, powoli powracając do siebie
   -   Powinienem był sam tam pójść, ja tu przecież wydaję rozkazy – mruknął Drake, tym razem spoglądając na swój mundur i stwierdzając natychmiast, że jest pomięty i poplamiony whiskey – Cholera jasna, wolałbym się nie pokazywać na mostku w takim stanie.
   Zaledwie Henry to powiedział, drzwi do mesy oficerskiej otworzyły się, i ukazał się w nich jeden z marynarzy, chyba Vance, stając na baczność i składając meldunek.
   -   Panie komandorze, melduję posłusznie, że z okrętu flagowego nadszedł rozkaz odlotu na wyznaczone koordynaty… – załogant zawiesił głos, obserwując oficerów ze zdumieniem i z zakłopotaniem – …w przeciągu dwóch godzin.
   Drake opanował wściekłość myślą, że mogło być gorzej. Mógł go w takim stanie zobaczyć któryś z jego przełożonych. Nie stłumiło to jednak jego złości całkowicie. Vance tymczasem wciąż stał w wejściu, lekko osłupiały, a jego oczy rozszerzyły się tylko jeszcze bardziej, gdy potrącił go Logan, powracający do mesy z kilkoma dawkami pobranego z lazaretu specyfiku w rękach.
   Komandor spojrzał z gniewem na marynarza, celując w niego palcem.
   -   Tylko nic, kurwa, nie mów.



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Stycznia 04, 2010, 10:18:29 pm
Dobra, cholewcia. Pisanie opowiadania posuwa się cały czas do przodu, a ja nie zamieszczam nadal nowych fragmentów, bo nikt się nie kwapi, by cokolwiek napisać.
Niech nikt z zaglądających do tematu nie udaje, że go tu nie ma (bo widzę, że liczba wyświetleń się zmienia), i skrobnie tym razem cokolwiek, bo nie lubię double-postingu

Niezrażony, daję kolejny kawałek. Tymczasem powstały już pierwsze stronice nowego opowiadania.
---------------------------------------------------------------------------


* * *

   Drake nie po raz pierwszy błogosławił fakt, iż dysponuje zawsze zapasowym uniformem. Jako że nie miał zamiaru pokazywać się w niechlujnym, śmierdzącym alkoholem mundurze, pierwszym, co zrobił, było udanie się do własnej kajuty, odświeżenie się i zmiana ubrania. Nie po raz pierwszy również błogosławił fakt, że pośród środków farmaceutycznych, jakich używano w lazarecie, znajdowały się również te zdolne zwalczać zatrucie organizmu alkoholem. Kiedy zażył otrzymany od Scotta specyfik, w krótkim czasie kac opuścił go niemal całkowicie, a gdy zmierzał na mostek, odziany w świeży mundur, prawie w ogóle nie odczuwał już jego efektów.
   Zdawał sobie jednak sprawę, że wkrótce wszyscy na okręcie będą wiedzieli o tym, co zaszło w mesie oficerskiej, co trochę go irytowało. Wczorajszy wieczór pamiętał tylko częściowo, ale wiedział, że zaczął się on od propozycji wypicia tylko odrobiny whiskey, po czym szybko przerodził w zbiorowe pijaństwo. Był zły, że temu nie zapobiegł, i miał nadzieję, że wieść o tym nie dojdzie do żadnego z jego przełożonych. Zrujnowałoby mu to reputację.
   Mostek „Fajrero” był niemal pusty, gdy Drake nań dotarł. Znajdowało się tu tylko dwóch techników, sternik oraz czif, który zajmował miejsce pierwszego oficera koło panelu dowódczego. On jako jedyny z oficerów nie upił się wczorajszego wieczoru, i teraz był w najlepszej kondycji, podczas gdy pozostali doprowadzali się jeszcze do porządku.
   -   Dzień dobry, komandorze – rzekł czif, gdy już zerwał się z fotela i zasalutował przełożonemu – Jak się czujemy?
   -   A jak myślisz? Kiepsko – mruknął Drake, zasiadając na miejscu dowódcy – Chociaż byłoby pewnie dużo gorzej, gdyby nie to świństwo, które nam podaje Scott. Jaka sytuacja?
   -   Rozmawiałem z bosmanem. Dostosowali się do twoich instrukcji. Zasoby chłodziwa układu kriogenicznego są uzupełnione, hangar zabezpieczony, systemy komputerowe i nawigacyjne skalibrowane do lotu.
   -   Rozumiem, że w napędzie nadprzestrzennym wszystko gra i śpiewa?
   -   Jasne. Jedyne, co musimy teraz robić, to czekać na rozkazy.
   -   Czyli długo sobie nie poczekamy – skonstatował Henry, spoglądając na zegar, i sprawdzając czas lokalny – Zostało już tylko piętnaście minut do dziewiątej.
   W tym momencie drzwi na mostek otworzyły się i pojawił się w nich Barnes. Też zmienił mundur na świeży, ale już z daleka sprawiał wrażenie osłabionego. Drake był ciekaw, czy on sam wygląda w tej chwili równie źle.
   -   Wszyscy są już na stanowiskach – rzekł bez żadnych wstępów Pierwszy – Czekamy na rozkazy.
   -   Więc pozostańcie tam do czasu, aż odezwie się Hawkes. Niech ludzie z drugiej i trzeciej wachty idą już do lodówek. Aha, Barnes, i powiedz Greyowi i reszcie – Henry oparł ręce na biodrach, przybierając surowy ton głosu – Że jeśli nie doprowadzą się na czas do porządku, to ich obedrę ze skóry.
   -   Już są gotowi – oznajmił Harvey z właściwym sobie, stoickim spokojem – Zaraz zajmujemy swoje kapsuły kriogeniczne, jesteśmy…
   -   Komandorze – odezwał się nagle podoficer komunikacji na mostku – Odbieramy transmisję z okrętu flagowego.
   Drake uśmiechnął się kwaśno.
   -   Mogłem się domyślić, że wyda rozkazy przed czasem. Ten idiota Hawkes ma chyba osy w tyłku, że nie umie usiedzieć tych kilku minut.
   Sięgnął do panelu komunikacyjnego, gdzie migała już czerwona lampka, sygnalizująca odbiór pilnego przekazu, i włączył głośniki.
   -   …ystkich jednostek zespołu wydzielonego, rozkazuję natychmiastowe opuszczenie wysokiej orbity Jarvis III – aż nadto znajomy głos admirała Hawkesa odezwał się w komunikatorze – Przystąpić do uformowania standardowego szyku eskortowego w odległości trzystu kilometrów od przestrzeni orbitalnej na 171:567:989. Przygotować się do otwarcia tunelu.
   Drake beznamiętnie powtórzył instrukcje admirała, po czym westchnął, ponownie żałując, że wprawił się w obecny stan. Nie czuł się w ogóle na siłach, aby odbywać ten lot, ani spędzić kolejne kilka tygodni w kapsule kriogenicznej.
   -   Obrać kurs na system Shazar – głos admirała w komunikatorze wciąż nie milkł – Otworzyć tunel dokładnie za sześćdziesiąt sekund. Nakazuję, aby konwój pozostał w szyku zwartym i nie był zatrzymywany, bez względu na okoliczności.
   Okręty uformowały zwarty szyk, w centrum którego znajdował się okręt flagowy admirała w otoczeniu dwóch lotniskowców i dwóch ciężkich krążowników nowego typu, Minotaurów. Otaczał ich pierścień niszczycieli, między którymi zajęły pozycję lekkie korwety. Formacja była dość ciasna, jako że wszystkie okręty dzieliły niewielkie odległości, około dziesięciu kilometrów. Dopóki leciały w jednym kierunku, nie było to niebezpieczne. Gorzej, kiedy okręty zmuszone były do wykonywania nagłych manewrów – wtedy szyk z reguły musiał ulec rozproszeniu. Polegano głównie na koncentracji siły ognia.
   Drake skrzywił się, gdy „Fajrero” zajął miejsce na końcu konwoju, obok niszczyciela „Alastor”. Po raz kolejny zajmował ze swoim okrętem stanowisko w straży tylnej, co bardzo mu nie odpowiadało z tego względu, że jednostki weń z reguły przyjmowały na siebie główne uderzenie sił pirackich. To przypomniało mu o kolejnej rzeczy, która przez kilka ostatnich dni spędzała mu sen z powiek. Opancerzenie kadłuba w miejscu wyrwy, zgodnie z jego przewidywaniami, nie zostało w pełni naprawione. Rzecz jasna, nałożono część zbrojeń, ale owa warstwa była i tak wyraźnie słabsza, niż być powinna.
   -   Nie dość, że znowu lecimy w ariergardzie – warknął Drake – To jeszcze wysłali nas na tę misję, mimo że nie naprawili nam tego opancerzenia. Miałem, kurna, rację, trzeba było pomyśleć o wystawieniu tam jakiejś tabliczki.
   -   Kiedy ty wreszcie przestaniesz biadolić, Henry – westchnął Barnes – To nie jest konwój frachtowców, tylko pancernik z obstawą. Po cholerę mieliby nas atakować?
   -   Jaaaasne – komandor nieco się uspokoił, po czym spojrzał na zegarek – Wchodzimy!
   Po zawołaniu Drake’a, okręt przeszedł dziwny cień, a obrazy z zewnętrznych kamer na ekranach katodowych uległy zakłóceniom. To sprawiło, że z trudem dało się dostrzec osobliwe zjawisko, które rejestrowały obiektywy. Wyglądało to tak, jakby próżnię stopniowo zalewała krew, barwiąc ją na ciemnoczerwono i nagle uniemożliwiając dostrzeżenie gwiazdozbiorów oraz innych ciał niebieskich. Przez cały korpus Henry’ego przeszedł nieprzyjemny dreszcz, kiedy jego organizm zaprotestował przeciwko nagłemu wejściu w nadprzestrzeń. Stojący obok Barnes wzdrygnął się.
   Wszystko to trwało mniej więcej pół minuty, po czym obrazy na ekranach wróciły do normy, na nowo umożliwiając obserwowanie tego, co dzieje się poza okrętem.
   -   Dokonać końcowej kalibracji systemów autopilotażu i uruchomić je, kiedy tylko będą gotowe – nakazał Drake, po czym zerwał się z fotela – I przygotować oficerskie kapsuły kriogeniczne.


SEKRETNA BAZA PIRACKA
UKŁAD MATTHIUS
SEKTOR GUVERA


   Satva wraz z innymi pozostał w biomyśliwcach po powrocie, dopóki przejęte ludzkie frachtowce nie znalazły się w dokach. Tam dopiero przystąpiono do zagarniania przewożonych przez nie surowców i rozbierania samych statków na części. Xizarianin wiedział, że jak zwykle nic nie zostanie zmarnowane, nie wyłączając terrańskiej załogi. Ta sprawowała się świetnie jako prowiant oraz tania siła robocza – jeńcy byli bardzo przydatni przy wykorzystywaniu zrabowanych zasobów do budowy nowych biostatków oraz innych pracach. Zajmowało się tym co prawda również wielu Vandian, członków jednej z kast xizariańskich, ale oni, w przeciwieństwie do ludzi, mieli dostęp do swojej części łupu.
   Po powrocie do hangaru Satva bardzo chciał przystąpić od razu do dysputy pomiędzy członkami roju, mającej na celu ustalenie podziału łupów, jednak Vris, jego bezpośredni zwierzchnik w hierarchii, nalegał na spotkanie, zapewniając młodego łupieżcę, że to nie potrwa długo. Xizarianin posłusznie poszedł więc za nim, udając się do jednego z bocznych pomieszczeń, gdzie zwykle przebywali piloci, oczekujący polecenia odlotu.
   Gdy znaleźli się na miejscu, przez długą chwilę obaj milczeli, wpatrując się w siebie. Obaj byli niemal identyczni, i to pod wieloma względami. Nie kończyło się to na wyglądzie – zarówno Vris, jak i Satva, należeli do podgatunku Sivt, stanowiącego w społeczeństwie xizariańskim jedną z kast, i bardzo przypominali ziemskie modliszki, tyle że byli od nich znacznie, znacznie więksi. Tu jednak, wśród D’Tverni, kasty nie miały żadnego znaczenia. Nie było ważne, czy ktoryś z tutejszych Xizarian to Sivt, Vandian, czy też Nimid. Tutaj każdy był równy, przynajmniej w ramach pirackiej hierarchii oraz możliwości w kwestii rangi, do jakiej mógł się wspiąć, niezależnie od kasty, jaką w społeczeństwie xizariańskim by reprezentował. Rzecz jasna, pewne ograniczenia wiązały się z wrodzonymi zdolnościami poszczególnych podgatunków – Sivt, choć obdarzeni najskromniejszymi zdolnościami intelektualnymi, byli najsilniejsi fizycznie oraz najbardziej wojowniczy, a przy tym cechował ich pewien spryt, który dawał o sobie znać w ogniu walki. W swoim społeczeństwie pełnili zawsze funkcję żołnierzy i strażników, choć nie zajmowali nigdy najwyższych stanowisk – właśnie ze względu na swoją prostą mentalność. Vandian, uskrzydleni i zdolni do bardziej wyrafinowanych prac, niż Sivt, mogli mimo to wśród łupieżców zajmować podobne funkcje, jeśli tylko wyraziliby taką chęć. Oczywiście, w ich przypadku swoboda ta niewiele dawała w praktyce, jako że nie mieli tej wojowniczej natury, jaka cechowała Sivt. W xizariańskim społeczeństwie byli z reguły robotnikami lub farmerami, rzadziej natomiast bardziej wykwalifikowanymi pracownikami z odpowiednim dla ich profesji wykształceniem. Nimid byli rzadkością, co dotyczyło również społeczności spoza grup pirackich. Najbardziej inteligentni i najbardziej humanoidalni, byli też jednak najsłabsi fizycznie i wątli. Wśród łupieżców stanowili znikomy odsetek i pełnili, podobnie jak ich pracujący uczciwie pobratymcy, rolę najwyższych przywódców. To oni, jako jedyni, mieli w xizariańskim imperium prawa polityczne.
   Była jeszcze kasta kupców i przedsiębiorców – Hosvan – z których część była rabowana przez tych xizariańskich piratów, którzy nie widzieli nic zdrożnego w kradzieży majątku członków własnej rasy, część natomiast prowadziła nielegalny handel, współpracując z korsarzami.
   Te kwestie jednak się nie liczyły, jako że wszyscy oni byli D’Tverni, wojownikami gwiazd, łupieżcami zasiadającymi za sterami szybkich, małych biostatków.
   -   Zdumiewasz mnie, D’Tvern, przyznaję ci to – rzekł w końcu Vris, mierząc Satvę spojrzeniem swoich wielofasetowych oczu – Jesteś nowicjuszem, a mimo to udało ci się dzisiaj sporo osiągnąć. Nie byłem nawet w połowie tak dobry, jak ty, kiedy uczestniczyłem w swoim pierwszym nalocie.
   Mówił stosunkowo beznamiętnym głosem, jaki charakteryzował Sivt. Najsilniejsze emocje wykazywali w ogniu walki, na ogół jednak byli dość chłodni.
   -   Przeceniasz mnie, Vris – odrzekł Satva, skinąwszy lekko głową – Nie uważam, bym miał powód do dumy z sukcesów w starciu z tak słabymi przeciwnikami.
   -   Tak, ty z pewnością mógłbyś mówić o nich, iż są słabi – w głosie Vrisa pojawił się cień rozbawienia – Nabyłeś dziś do tego prawo.
   -   Co masz na myśli?
   -   To, że jak na słabych przeciwników, zaciekle się bronili, Satva.
   -   Nie przeczę – młody łupieżca zadarł lekko głowę i wyprężył się z dumą – Jednak byli dla nas o wiele za słabi. Sam zwyciężyłem czterech z nich.
   -   Wiem o tym, D’Tvern. To duże osiągnięcie, jak na pierwszy lot. Tylko ja i Ritsa zestrzeliliśmy tylu w tej bitwie.
   -   Niemożliwe – Satva wyprężył się jeszcze bardziej, czując teraz autentyczną dumę z własnego dokonania – Czyżby tacy słabeusze dali się komuś z nas we znaki?
   -   Nie słabeusze, D’Tvern, nie słabeusze – zaprzeczył spokojnie Vris, kręcąc powoli głową – Oprócz samego Vilsa, zniszczyli dziś jeszcze siedmiu naszych.
   -   Być nie może – młody Xizarianin porzucił dumną postawę, gdy dotarła do niego nowina o stracie tylu towarzyszy broni – To cała podgrupa roju.
   -   Owszem, Satva. Ale ty nie tylko przeżyłeś, ale nawet pokonałeś czterech wrogów. Swojego pierwszego dnia. Masz ogromny talent, widzę to wyraźnie, i cieszę się, że należysz do mojego roju. Zajdziesz tutaj daleko, jestem tego pewien.
   -   Naprawdę? – pochlebna opinia na powrót obudziła w Satvie dumę – Perspektywa kariery bardzo mnie raduje.
   -   Mnie zaś raduje, że to mnie dostał się ktoś taki, jak ty. Słusznie postąpiłeś, dołączając do nas. Należałeś wcześniej, zdaje się, do grupy szturmowej?
   -   Tak, Vris, a jeszcze wcześniej byłem kanonierem na fregacie.
   Satva szybko przebiegł myślą cały obraz swojej dotychczasowej kariery. Nie utrzymał się długo przy żadnym z wcześniejszych zajęć, ale wyglądało na to, że dołączając do roju biomyśliwców, trafił w dziesiątkę.
   -   Dlaczego zrezygnowałeś? – zapytał Vris
   -   To nie dla mnie. Nie mogłem poczuć smaku walki, gdy byłem na tych frachtowcach i walczyłem z tymi ludźmi. Oni są słabi, i mieli z nami jakiekolwiek szanse tylko wtedy, gdy atakowali zdradziecko i niehonorowo, unikając walki twarzą w twarz.
   Satva sięgnął przednim odnóżem i dotknął miejsca na swoim nagim pancerzu, gdzie otrzymał niegdyś trafienie z broni laserowej od jednego z ludzi, który legł na pokładzie po zranieniu, udając martwego, i strzelił dopiero, gdy młody Xizarianin się zbliżył, zbyt późno dostrzegając, że Terranin wprowadza go w błąd.
   -   Może i masz rację – odparł Vris, kiwając głową – Jednak oprócz tego, że wróżę ci dobrą karierę wśród D’Tverni, chcę cię przestrzec.
   -   Przed czym? – Satva był zdumiony
   -   Przed twoją arogancją. Jesteś silnym wojownikiem i po dzisiejszym zwycięstwie masz pełne prawo wierzyć w swoją siłę, oraz w słabość Terran. Dzisiaj istotnie nie mogli ci dorównać, i zapewne w przyszłości też tak będzie. Jednak jeżeli dasz się ponieść dumie, ona może cię zgubić.
   -   Przyjmę twoje słowa do wiadomości – odrzekł Satva, chociaż w głębi nie dowierzał; nie wyobrażał sobie, aby istoty tak słabe mogły go pokonać
   -   Lepiej, abyś rzeczywiście to zrobił – powiedział z mocą Vris, jak gdyby domyślając się, iż młody Xizarianin najchętniej lekko potraktowałby jego słowa – Chociaż zapewne szybko mnie przewyższysz umiejętnościami, mimo twojego niewielkiego doświadczenia, wiedz, iż byłem D’Tvern dłużej, niż ty. Widziałem, jak wielu dumnych wojowników spotykał koniec i widziałem, jak te istoty, które uważasz za słabe, odpierały dzielnie nasze ataki. To byłaby wielka strata, gdybyś skończył zniszczony przez jakiegoś człowieka, przez to, że go nie doceniłeś.
   Satva milczał przez dłuższą chwilę, przetrawiając słowa Vrisa. Ten w końcu odezwał się ponownie, tym razem zmieniając temat, i wykonując zapraszający gest odnóżem.
   -   Może teraz pójdziemy zobaczyć się z resztą – zagaił, ponownie mówiąc głosem niemal zupełnie wypranym z emocji – Omówić sprawę podziału łupów. Obiecuję ci, że dostaniesz, ze mną i Ritsą, największy udział.
   Młody Xizarianin podążył za przywódcą, gdy ten opuszczał pomieszczenie. Był zadowolony z jego obietnicy i osobistej pochwały, choć w gruncie rzeczy już teraz wybiegał myślą w przyszłość, po raz kolejny zdając sobie sprawę, że z niecierpliwością wyczekuje kolejnej bitwy. Był Sivt, i żył dla walki. To ona go rozgrzewała i dawała mu siłę.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Stycznia 05, 2010, 03:25:20 pm
Pomysł z pilotowaniem mackami inspirowany na "Avatarze"? Trochę bardziej podobała mi się "Pierwsza krew", ale umieszczenie tej popijawy było strzałem w dziesiątkę. Przez to postacie stały się bardziej ludzkie.

-   O kurna… – jęknął Drake, podnosząc głowę z blatu stołu – Po tej jednej nocy czuję się tak, że żyć się odechciewa
   Spojrzał mętnym wzrokiem dookoła – znajdował się w mesie oficerskiej, gdzie oprócz niego znajdowali się wszyscy oficerowie, nie wyłączając porucznika Logana, który kiwał się w krześle do przodu i do tyłu z nieobecną miną.

W tym momencie zacząłem się śmiać :D
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Stycznia 06, 2010, 08:28:08 pm
Pomysł z pilotowaniem mackami inspirowany na "Avatarze"?

„Avatara” to ja dopiero dzisiaj w kinie po raz pierwszy obejrzę, to raz, a dwa – pomysł z mackami-sterami powstał w mojej głowie na długo przed tym, zanim o „Avatarze” ktokolwiek usłyszał.

W tym momencie zacząłem się śmiać :D

Cieszę się, że się udało rozbawić, bo o ile się zdążyłem zorientować, mozolnie mi idzie pisanie takich typowo „dowciapnych” fragmentów.

Kolejny fragment.
--------------------------------------------------------------


CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
WYSOKA ORBITA PLUVIUS III
SEKTOR GUVERA


   Wiceadmirał Skawiński był niezadowolony. Kolejne decyzje Naczelnego Dowództwa Floty w kwestii Czwartego Zespołu Operacyjnego witał początkowo bez żadnego sprzeciwu, jednak teraz zwyczajnie go irytowały. Jednym z tego powodów był fakt, iż termin odlotu, który pierwotnie miał nastąpić w ciągu najdalej tygodnia od pojawienia się „Hydry” w układzie Pluvius, już się przeciągał, a w dodatku rosła też niepewność samego Skawińskiego w związku z ich zadaniem. O ile wcześniej unikał takich myśli, o tyle teraz zastanawiał się, czy próba zaatakowania baz łupieżców w systemie Matthius nie skończy się masakrą. Taka ewentualność sprawiała, że po raz pierwszy odczuwał w pełni odpowiedzialność, jaka na nim spoczywała. Najgorsza była jednak właśnie ta przeciągająca się niepewność.
   Zaczęło się niewinnie – notą z dowództwa, aby do zespołu włączono pojedynczy okręt inwazyjny klasy Apokalipso. Nie po to, aby było możliwe przeprowadzenie desantu, lecz aby można było zupełnie zniszczyć jedną lub kilka planet z układu, gdyby się okazało, że piraci mają na nich swoje bazy. Skawiński nie sprzeciwił się wtedy wydłużeniu terminu o dzień w związku z dotarciem okrętu do punktu zbornego. Podzielał też poglądy ludzi z Naczelnego Dowództwa Floty – siła ognia dział fuzyjnych, jakimi dysponowały okręty inwazyjne klasy Apokalipso, była wystarczająca, aby nie tylko wysterylizować powierzchnię planety, ale nawet zniszczyć ją całkowicie. To zaś pozwoliłoby definitywnie rozprawić się z piratami, gdyby mieli tam faktycznie ukryte bazy.
   Później jednak cierpliwość Skawińskiego malała, a stres powiększał się, w miarę jak docierały do niego kolejne noty od przełożonych. Decyzji o powiększeniu Czwartego Zespołu Operacyjnego wydano już bodaj pięć, były też propozycje, aby połączyć okręty z Trzeciej Floty z zespołem wydzielonym z Czwartej. Raz nawet okazało się, że niektórzy ludzie z dowództwa zaczęli się poważnie zastanawiać nad poproszeniem Sorevian o asystę, choć nie podjęto w tej sprawie żadnej konkretnej decyzji – przynajmniej na razie.
   Wszystko to mocno nadwyrężało zdrowie psychiczne Skawińskiego. Wiceadmirał, podobnie jak wielu ludzi z Naczelnego Dowództwa Floty, był dręczony przede wszystkim przez niepewność. Informacje na temat tego, iloma okrętami dysponują w Matthiusie piraci xizariańscy, opierano prawie wyłącznie na przypuszczeniach, a jak na razie wciąż nie zaryzykowano wysłania tam statków zwiadowczych, w obawie, iż mogą one uprzedzić łupieżców o zbliżającym się ataku. Skawiński uważał swoją drogą owe obawy za nieuzasadnione – skoro jedna z flotylli terrańskich już się tam pojawiła, Xizarianie zapewne od tamtego czasu spodziewali się ataku.
   Wiceadmirał siedział w pokoju odpraw na własnym okręcie, w otoczeniu swojego sztabu, cztery dni po ustalonym pierwotnie terminie odlotu, kiedy nadeszła wiadomość o kolejnym planowanym rozszerzeniu Czwartego Zespołu Operacyjnego, tym razem o pięć niszczycieli. Oznaczało to kolejny dzień lub dwa oczekiwania, aż jednostki te zjawią się w punkcie zbornym.
   -   Cholera by to wzięła – jęknął Skawiński, przecierając twarz dłońmi – Reinhardt miał chyba rację, czuję, że nie nadaję się do tej roboty.
   -   Wiceadmirale – odezwał się kapitan flagowy – Powinien pan być dobrej myśli, skoro powiększa się liczebność zespołu. Tym większe mamy przecież szanse, że pokonamy wroga. A pan z każdym dniem wygląda coraz gorzej, nie pojmuję tego.
   -   Łatwo panu tak mówić, to nie pan jest dowódcą tej floty – Skawiński westchnął głęboko – Jeszcze pięć niszczycieli, to ile w końcu teraz mamy?
   -   Trzydzieści niszczycieli klasy Vengo, czterdzieści korwet klasy Walkiria, sześć lotniskowców klasy Lawrence, jeden okręt inwazyjny i jeden krążownik.
   -   A ile oni mają? Do diabła! – Daniel uderzył dłońmi w blat stołu – Lecimy tam, nie wiedząc nic o nieprzyjacielu, bo oni boją się wysyłać zwiadowców!
   -   Wiemy, że jest ich kilkaset, a są to tylko lekkie jednostki, może z niewielką ilością średnich i ciężkich…
   -   Czyli może być ich tylko trzystu, albo siedmiuset – rzekł ponuro Skawiński – Niech to, wolałbym, żeby zajął się tym Hawkes.
   -   Admirał leci w tej chwili z misją dyplomatyczną na Shazar i nie może pana zastąpić, wiceadmirale. Poza tym, jego obecność nic nie da, jeżeli tam jest faktycznie siedemset okrętów.
   -   Przesadza pan, wiceadmirale, z tymi siedmioma setkami – powiedział nagle kontradmirał Vasquez – Nawet jeśli jest to najsilniejsza z grup pirackich, o czym wielu jest przekonanych, nie może mieć do dyspozycji aż tylu jednostek.
   -   Możliwe – odrzekł krótko Daniel – Cholera wie, ilu ich jest, skoro nawet analizy archiwów z minionych ataków nie doprowadziły nas do żadnych konkretnych wniosków.
   -   Nic dziwnego, wiceadmirale, w końcu nie byliśmy w stanie ustalić, skąd wychodziły te ataki. Ale ci, którzy mieli na to jakiś pomysł, utrzymują, że Xizarianie mają w systemie Matthius niecałe trzysta okrętów.
   -   Tego też na sto procent nie potwierdzili. Tracą czas, grzebiąc w tych rejestrach, a my mamy tutaj istny…
   Urwał, gdy otworzyły się drzwi do pokoju odpraw i ukazał się w nich młody adiutant, który natychmiast wyprężył się w salucie.
   -   Proszę wybaczyć to wtargnięcie, wiceadmirale – powiedział, kiedy tylko Skawiński odsalutował – Ale mamy nową wiadomość odnośnie naszych nieprzyjaciół.
   -   Słucham – rzekł beznamiętnie Daniel
   -   Atak na konwój w systemie Raphael. Nasz zespół nie był duży, ale wróg zniszczył go w kilka minut, samemu ponosząc znikome straty. My straciliśmy dwa niszczyciele, lotniskowiec, i skrzydło myśliwców, oni, według szacunków, tylko jedną eskadrę myśliwców.
   -   Psiakrew – mruknął Skawiński, gdy nagle poczuł się jeszcze mniej pewnie w związku z zadaniem, jakie mu wyznaczono – Tego nam tylko brakowało.
   -   W czym rzecz, wiceadmirale? – zapytał kapitan flagowy, unosząc brwi – To był mały zespół, nie ponieśliśmy dużych strat, chociaż przegraliśmy.
   -   Nie o straty mi chodzi, a przynajmniej nie o nasze – odparł Daniel – Zawsze, kiedy tylko mogę, próbuję się pocieszać tym, że ci Xizarianie to jakaś niezorganizowana piracka banda. Ale takie meldunki mi przypominają, jak bardzo mogę się mylić. Jeżeli byli w stanie tak łatwo rozgromić cały zespół, to oznacza, że mogą być jeszcze nieźle zorganizowani i nie opierać się wyłącznie na przewadze liczebnej. A to jeszcze bardziej komplikuje sytuację.
   -   Można się było spodziewać, że łatwo nie będzie – mruknął Vasquez
   -   Tak, ale nikt mi nie mówił, że do tego stopnia – Skawiński odwrócił się w stronę adiutanta, wciąż stojącego przed wejściem – Może pan odejść, poruczniku. Ach, byłbym zapomniał – dodał, gdy oficer już się odwracał – Wyślijcie jeszcze raz tę petycję do Naczelnego Dowództwa Floty, tę w związku z wysłaniem jednostek zwiadowczych do układu Matthius.
   -   Tak jest, wiceadmirale. Tej samej treści?
   -   Tak, poruczniku – potwierdził Daniel – Może pan już odejść.
   -   Wysyłasz im tę petycję już czwarty raz – skonstatował Vasquez z powątpiewaniem – Teraz też ją odrzucą.
   -   Więc będę im ją wysyłał, aż w końcu im to trafi do tych durnych łbów – odrzekł ze zmęczeniem Skawiński, ignorując przejście oficera na „ty” – W razie czego zagrożę, że odejdę. Nie mam najmniejszego zamiaru pakować się w to gówno, bez jakiegokolwiek pojęcia, czego powinienem się na miejscu spodziewać.


SEKRETNA BAZA PIRACKA
UKŁAD MATTHIUS
SEKTOR GUVERA


   Satva wyszedł chwiejnym krokiem z przestronnej, a mimo to zatłoczonej sali, z której dobiegał głośny gwar. W głowie czuł przyjemne otępienie, wymieszane z przemijającym już stanem radosnego uniesienia. Zataczał się lekko, pomimo stabilnej postawy, jaką dawały mu cztery odnóża, służące do chodzenia.
   Zawsze tak było. Kiedy tylko D’Tverni nie brali udziału w żadnej akcji, dzień spędzali na zupełnie niezobowiązujących czynnościach, których kulminacją była wieczorna balanga. W jej trakcie pochłaniali znaczne ilości tavasty – płynu o konsystencji syropu i mocnym, słodkim smaku, oraz dużej zawartości alkoholu. Większości piratów poprawiała go narkotykiem o nazwie mithra, którego wpływ Satva odczuwał jeszcze teraz, choć już w szczątkowej postaci. Dotychczas poprzestawał na tavaście, ale dzisiejszego wieczoru dał się namówić na narkotyk, i odczuł jego efekt bardzo silnie w pierwszych chwilach działania.
   Łupieżcy spędzali w ten sposób czas do późna, a nazajutrz rano dochodzili do siebie po spożyciu dużej ilości alkoholu i narkotyków – tylko po to, by kolejnego wieczoru zrobić analogiczną imprezę. I tak dzień w dzień, dopóki nie dołączali do grupy łupieżczej – wtedy odstawiali tavastę i mithrę, aby zachować pełną trzeźwość podczas akcji. Jednak kiedy tylko wracali, ponownie pochłaniali je w znacznych ilościach. Satva mógłby to nazwać rutyną, ale ta jej postać bardzo mu odpowiadała. Kiedy tylko mógł, walczył, zaś podczas pobytu w kryjówce mógł robić, co mu się żywnie podobało, oraz spożywać tyle tavasty, na ile miał ochotę, podobnie jak wszyscy inni D’Tverni. Wymagało to, rzecz jasna, znacznych zasobów finansowych, zwłaszcza, że Xizarianie dość szybko uzależniali się od mithry. O nie jednak nie było trudno, skoro rabowali tony cennego zaopatrzenia, które rozprowadzali następnie – dzięki pomocy przedsiębiorczych Hosvan – na czarnym rynku, co przynosiło znaczne zyski. Zostawało nawet sporo gotówki na dolę dla poszczególnych D’Tverni, a sam Satva zaczął gromadzić prywatny majątek.
   Satva, który wypił już sporo, opuścił właśnie imprezę, aby złapać oddech. Przypuszczał, że niedługo rozpęta się tam jakaś awantura – zdarzały się wieczorami bardzo często, kiedy niektórzy spośród odurzonych narkotykiem D’Tverni szukali okazji do bójki – ale bardzo rzadko kończyło się to zabiciem lub poważnym zranieniem jednego z kombatantów. Na ogół szybko ich rozdzielano, jeśli tylko ewentualna walka przybierała niebezpieczny obrót.
   -   Hej, Satva – młody Xizarianin usłyszał za sobą głos Ritsy, i odwrócił się.
   Jego kompan z roju wytoczył się z sali, z trudem utrzymując równowagę. Wypił więcej tavasty i był w gorszym stanie. Mówił niewyraźnie, opuszczając lub zniekształcając dźwięki, składające się na wypowiadane przez Sivt zdania, skutkiem czego Satva z trudem rozumiał, co mówi.
   -   O co chodzi? – zapytał, a po chwili syknął w proteście, kiedy Ritsa stracił równowagę i omal nie upadł, opierając się w ostatniej chwili na koledze i prawie go przewracając
   -   Gdzie byłeś, D’Tvern… – wymamrotał, jakby w malignie – Vris tam łazi i cię szuka, a ty tutaj…
   -   Vris? Szuka mnie? – powtórzył Satva – Dlaczego?
   -   Szuka wszystkich z nas… z jego roju, znaczy się – Ritsa potrząsnął głową – Wiesz, wymknął się z impry, bo chciał zobaczyć te, te… jak im tam… odczyty receptorów… pozy… neuro… no, jakichś tam, tych od obrazu z nadprzestrzeni…
   -   Wykryli coś? – zapytał Satva z nadzieją w głosie – Nareszcie będziemy mogli złoić raz jeszcze tych terrańskich szmaciarzy?
   -   Taaa, na to wygląda – odrzekł Ritsa, po czym ponownie potrząsnął głową – Chodź no, pogadamy z nim, załapiemy się na kolejną…
   -   Już idę.
   -   …i strzelimy sobie może z nim jeszcze jednego, i jeszcze jedną porcję mi…
   -   Ty lepiej nie – zaoponował młodszy D’Tvern – Już ledwie żyjesz.
   Powoli, podtrzymując towarzysza w obawie, że bez pomocy może upaść, Satva skierował się z powrotem do wielkiej sali. Ledwie zwrócił uwagę na fakt, że pod jedną ze ścian utworzył się już krąg gapiów, którzy obserwowali kilku bijących się Sivt. Oznaczało to, że tłum wypełniający pomieszczenie został nieco przerzedzony, i nie było trudności ani z odnalezieniem w nim Vrisa, ani z dotarciem do niego.
   -   Nareszcie jesteście – powitał ich dowódca roju, kiedy się zbliżyli – Mam nadzieję, Satva, że jesteś w lepszym stanie, niż ten kretyn? – dodał, spoglądając na Ritsę, który wciąż trzymał się kolegi, aby nie upaść
   -   Na szczęście tak – odrzekł młody Xizarianin – Nie brałem udziału w pijackich zawodach, które urządzili.
   -   To dobrze. Wyjdźcie na zewnątrz tylnymi drzwiami, reszta już tam czeka. Trochę tu za głośno na poważną rozmowę.
   Satva skinął głową, po czym syknięciem skarcił Ritsę, mówiąc mu jednocześnie, aby wziął się w garść. D’Tvern stanął wreszcie i poszedł o własnych siłach, choć wciąż bardzo się chwiał i wyglądał, jakby miał zaraz ponownie stracić równowagę.
   Poza wielką salą było już zdecydowanie ciszej, gdy bioniczne drzwi zamknęły się za nimi. Na korytarzu stali wszyscy członkowie roju Vrisa, w tym Nvir, oraz nieznany jeszcze Satvie łupieżca, który zastąpił poległego Vilsa.
   -   Byłem niedawno w kopule nasłuchowej, jak zapewne się domyślacie – rzekł dowódca tytułem wstępu – Dokonano już analizy ostatniej serii odczytów z receptorów, które są rozmieszczone w sektorze.
   -   Chodzi o zewnętrzne receptory? – domyślił się Satva
   -   Jasne. Mają nowe koordynaty tuneli nadprzestrzennych. Pojawiły się dwie nowe grupy statków terrańskich.
   -   I chcą nas przydzielić do jednej z nich?
   -   Dokładnie. Musimy tylko zdecydować, którą bierzemy. Jedna z grup, ta większa, opuściła jedną z planet w sektorze Mater już jakiś czas temu. Druga, znacznie mniejsza, wyleciała niedawno z planety całkiem nieopodal Matthiusa. Pierwsza grupa liczy ponad dwadzieścia statków, wliczając w to zapewne eskortę, druga kilka. Nie więcej, niż pięć.
   -   Nie ma się nad czym zastanawiać – odezwał się Nvir – Nie będziemy tracić czasu na jakieś maleństwa. Zaatakujemy większą grupę. Więcej statków, więcej łupów!
   Pozostali członkowie roju, w tym Satva, zgodzili się chóralnie z towarzyszem, wnosząc przednie odnóża w geście uznania.
   -   Może zastanówcie się jeszcze chwilę – rzekł Vris – Wiecie, że skończyły się już tłuste lata. Do niedawna wygrywaliśmy z Terranami, ale ostatnio znacznie wzmocnili ochronę konwojów. Większość rajdów na duże grupy kończy się fiaskiem i tracimy tylko niepotrzebnie sprzęt. Co prawda, co nas nie zniszczy, to nas wzmocni, dosłownie, ale to jednak marnotrawstwo. Może jeszcze ten jeden raz powinniśmy…
   -   Daj spokój, Vris – wtrącił Satva – Skoro nam się nie udaje, może pora przerwać tę złą passę. Zresztą, to tylko dwadzieścia statków, walczyliśmy już z większymi flotami.
   D’Tverni po raz kolejny chórem zgodzili się z towarzyszem. Dowódca, najwyraźniej nie nastawiony na dyskusję, zdał się tym razem na opinię podwładnych.
   -   Może i macie rację – powiedział powoli – Powiem tym z góry, że dołączymy do większej grupy łupieżczej.
   -   Kiedy napadamy? – zapytał Satva, czując już rosnące podniecenie, które tylko wzmagały szczątki wpływu narkotyku
   -   Za dwa dni. Odstawcie nazajutrz alkohol i narkotyk, bo musicie być sprawni przed akcją. Odbijecie to sobie po powrocie.
   -   Najwyżej na wieczór zamówimy kilku Terran marynowanych w tavaście – podsunął Satva, wydając z siebie xizariański odpowiednik śmiechu
   -   Albo pieczonych – dodał Nvir
   -   Byle nie za dużo – ostrzegł ich dowódca – Przez to, że ostatnio gorzej nam się powodzi, brakuje niewolników.
   -   Ale na tavastę kasy chyba nie braknie, co, Virs? – zapytał Gevs z udawaną troską
   -   Jeśli tylko złoimy im tym razem skórę – odparł lider roju – Dla was nie zabraknie z pewnością.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Stycznia 08, 2010, 07:20:49 pm
Wiesz AlienoFanie że to Vasquez jest bardzo widoczne? Czekam na następną część.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Stycznia 09, 2010, 12:06:28 am
Wiesz, że Vasquez to mimo wszystko normalne nazwisko? I że równie dobrze mógłbyś się czepiać zrzynu z Blade Runnera (albo Star Gate), gdybym jedną z postaci zdecydował się nazwać Kowalski?

Bardziej byś mnie już przyparł do muru oskarżeniem, że nazwisko wiceadmirała jest identyczne z nazwiskiem głównego bohatera "Latarnika" :P.

Kolejny fragment.
-----------------------------------------------


CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
WYSOKA ORBITA PLUVIUS III
SEKTOR GUVERA


   -   Wiceadmirale, dowódca sojuszniczej awangardy właśnie opuścił swój okręt flagowy – oznajmił technik na mostku „Hydry” – Znajdzie się na miejscu za minutę.
   -   Świetnie – orzekł Skawiński, obserwując oddalony o kilkadziesiąt kilometrów, obco wyglądający krążownik liniowy, widniejący na głównym ekranie – Kiedy go przyjmiecie, wyślijcie do mesy oficerskiej, będę tam na niego czekał.
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Co z jednostkami „szpicy”? – zapytał Daniel, chwytając dłońmi oparcie fotela dowódczego kapitana flagowego
   -   Jeszcze się nie zjawiły. Miały się opóźnić o godzinę, bo w systemie Ophiel dołączyły do nich dwie korwety.
   -   Godzina już minęła. Mam serdecznie dość czekania. – Skawiński obrócił się na pięcie i błyskawicznie opuścił mostek, nie wydając już żadnych poleceń.
   Sytuacja zmieniła się znacząco w ciągu dwóch ostatnich dni. Wprawdzie wciąż czekali na rozkazy odlotu, ale tym razem Skawińskiemu poprawiał nieco nastrój fakt, że miały do nich dołączyć dodatkowe jednostki, mające pełnić charakter zwiadowców, na które bardzo nalegał. Nie był to wprawdzie zwiad w takiej postaci, jakiej chciał, lecz niemniej, załatwiono sprawę częściowo po jego myśli. Dowództwo nareszcie przychyliło się do jego sugestii, chociaż usłyszał wcześniej od swoich przełożonych litanię zastrzeżeń, a on sam musiał istotnie zagrozić, że odejdzie, nim uznano jego petycję.
   Była jeszcze jedna, nie mniej istotna zmiana w dotychczasowej sytuacji. Okazało, się, że niektórzy członkowie admiralicji w końcu zdecydowali się zwrócić do Sorevian z prośbą o asystę. Jaszczury, już od jakiegoś czasu informowane na bieżąco o przygotowaniach mających miejsce w Pluviusie, najwyraźniej tylko oczekiwały oficjalnej wiadomości, jako że awangarda ich floty zjawiła się na miejscu bardzo szybko, wespół z okrętem flagowym. Pozostawało tylko pytanie, czy dowództwo terrańskie wyrazi zgodę na dalsze odłożenie terminu ataku i poczekanie na główne siły – i tak zmarnowano już dość czasu.
    Skawiński wszedł do mesy oficerskiej, opustoszałej o tej porze. Podszedł do stołu i wcisnął guzik na znajdującym się tam panelu, łącząc się z kambuzem i nakazując, aby na miejscu zjawił się steward. Zaledwie to zrobił, kiedy drzwi do pomieszczenia otworzyły się ponownie i stanęła w nich wysoka postać.
   Wiceadmirał należał do wciąż jeszcze stosunkowo nielicznego grona ludzi, którzy nie żywili urazy wobec soreviańskiej rasy. Jednak gdy ujrzał wkraczającego do mesy jaszczura, poczuł instynktowny niepokój. Obcy nosił schludny mundur, co stanowiło niewątpliwy przejaw przynależności do cywilizacji, ale poza tym jego wygląd wzbudzał u większości ludzi skojarzenia z dzikimi bestiami. Jak inni przedstawiciele swojej rasy, był wysoki – mierzył dobrze ponad dwa metry – miał łuskowatą skórę, długi i silny ogon, oraz wydłużoną głowę z bocznie osadzonymi oczami – żółtymi, z pionowymi źrenicami.
   Jednak to nie wygląd przybysza zaniepokoił Skawińskiego. Spojrzał swojemu gościowi w oczy, kiedy tylko ten pojawił się w drzwiach, i od razu dostrzegł w nich chłodne, protekcjonalne spojrzenie, które nakazywało mu nie spodziewać się niczego dobrego.
   -   Dobry wieczór, wiceadmirale – rzekł Sorevianin, przemawiając nienagannym, choć źle akcentowanym esperanto – Mam nadzieję, że nie nadużywam pańskiej gościnności, przychodząc tak późno.
   -   Ależ skąd – zaprzeczył Skawiński, zapraszając jaszczura gestem – Proszę, niech pan usiądzie, panie…
   -   Karimure Aneli Valanilus – odrzekł Sorevianin niedbale – Jestem dowódcą Szóstej Floty Uderzeniowej.
   -   Rozumiem. Niech pan usiądzie – Daniel zajął miejsce przy stole i poczekał, aż gad usiądzie naprzeciwko niego, nim ponownie się odezwał – Czemu zawdzięczam pańską wizytę?
   -   Chciałem zamienić kilka słów odnośnie zbliżającego się ataku – odrzekł Aneli – Tego, co pan w związku z tym planuje.
   -   Plan jest opracowany w ogólnych zarysach – Skawiński wzruszył ramionami – Nie dysponujemy jak dotąd wystarczającą liczbą informacji o rozmieszczeniu jednostek wroga w systemie Matthius, żeby…
   -   Chce pan powiedzieć, że nie wiecie, w co się pakujecie? – przerwał jaszczur, a w jego głosie pobrzmiewało zdumienie wymieszane z niedowierzaniem
   -   Nie wiemy – burknął wiceadmirał, teraz po prostu zirytowany, jako że przypomniało mu to jego liczne próby nakłonienia dowództwa do przeprowadzenia akcji celem wykonania zwiadu lub uzyskania jakichś dodatkowych informacji – Planujemy dokonać szybkiego skanu po przybyciu na miejsce, a następnie rozwinąć formację celem przeprowadzenia z góry zaplanowanego ataku. Naszym celem będą planety tego układu, jako że to na nich, według naszych przypuszczeń, mogą się znajdować bazy pirackie.
   -   Wy, Terranie, jesteście bardziej lekkomyślni, niż myślałem – stwierdził Aneli, rozpierając się w fotelu
   -   To nie jest standardowa sytuacja… karimure – Skawiński dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie dziwnie brzmiącą rangę Sorevianina
   Drzwi do mesy otworzyły się ponownie i tym razem pojawił się w nich steward.
   -   Czego się pan napije? – zapytał wiceadmirał, spojrzawszy wcześniej na swojego podkomendnego – Kawy, herbaty? Może czegoś mocniejszego?
   -   Kawa to jest to, co pijecie zamiast nikedy, mam rację?
   -   Czego? – Skawiński początkowo rozszerzył oczy ze zdumienia, zaraz się jednak opanował – Nie znam waszych…
   -   Nieważne – Aneli machnął zbrojną w pazury ręką – Wystarczy kawa. Bez niczego.
   -   Dwie czarne – Daniel zwrócił się krótko do stewarda, który skinął głową i opuścił mesę oficerską
   -   Zatem – Sorevianin pochylił się do przodu w fotelu i zaplótł palce na blacie – To pana wyznaczyli na dowódcę tej operacji. Ma pan chociaż jakieś doświadczenie w walkach z Xizarianami?
   -   Czyżby zjawił się pan tutaj również po to, aby poddawać ocenie moje umiejętności, karimure? – Skawiński uniósł brwi i momentalnie przypomniało mu się pierwsze spotkanie z komandorem Reinhardtem – Zapewne jest pan ekspertem w dziedzinie walki z Xizarianami, skoro pan tak mówi.
   -   Tak bym tego nie ujął – odrzekł Aneli; mówił spokojnie, ale wciąż mierzył człowieka chłodnym spojrzeniem – Ale owszem, walczyłem już nimi. Ponadto, to ja pierwszy nawiązałem z nimi kontakt bojowy ponad trzydzieści lat temu.
   -   Szmat czasu – skwitował Skawiński – Choć podejrzewam, że później nieczęsto pan ich widywał, zwłaszcza że teraz to nie wasz sektor galaktyki.
   -   Przyznaję, że nie – ton Sorevianina był szorstki – Ale walczyłem z nimi jeszcze kilkakrotnie. I wiem dobrze o istotnych walorach ich floty. Szczególnie jednym.
   -   Jakiego rodzaju bitwy pan stoczył, karimure? – Daniel potarł dłonią podbródek, wpatrując się uważnie w jaszczura, którego chłodna otoczka zdawała się pękać
   -   Za pierwszym razem to była ochrona terrańskiego konwoju. Kiedy udało nam się doprowadzić go bezpiecznie na miejsce, otrzymaliśmy nowe rozkazy i powróciliśmy do sektora Guvera, tym razem ze wsparciem. Byłem jednym z dowódców, którzy prowadzili tam przez następne trzy lata operacje, i w tym okresie walczyłem z Xizarianami kilkakrotnie, raz nawet niszcząc jedno z ich gniazd.
   W tym momencie pojawił się steward i obaj oficerowie zamilkli, podczas gdy załogant stawiał na blacie dwie filiżanki kawy. Skawiński odprawił podkomendnego, a kiedy ten zniknął za drzwiami, upił łyk gorącego napoju.
   -   To imponujące, karimure – powiedział wreszcie – Ale od tamtego czasu sporo się zmieniło.
   -   Owszem – potwierdził Aneli – Zmienili skład swoich flotylli, pozbywając się średnich i ciężkich okrętów i polegając niemal wyłącznie na fregatach. One mogą szybko uderzyć i zaraz zwiać, kiedy sytuacja zaczyna wyglądać kiepsko. Zmienili też dopuszczalny limit strat przy ataku, i o ile się nie mylę, mają teraz do dyspozycji więcej okrętów w ogóle.
   -   Tak, choć nie wiemy, ile – Skawiński skinął głową – Może być ich około trzystu, być może więcej.
   -   Co wyślecie przeciwko nim?
   -   Niecałe dziewięćdziesiąt okrętów, w tym trzydzieści niszczycieli i czterdzieści korwet.
   -   Niezbyt dużo – Sorevianin ponownie rozparł się w fotelu – Powiedziałbym jeszcze raz, że jesteście lekkomyślni.
   -   Nie możemy w tej chwili wystawić zbyt wielu jednostek, ze względu na stałe zagrożenie ze strony Auvelian – wiceadmirał ponownie upił łyk kawy – Większość z tych okrętów, które są wolne, wykorzystujemy do organizowania w sektorze Guvera patroli oraz eskort konwojów. Ale Naczelne Dowództwo Floty nalega na atak.
   -   Cała Szósta Flota Uderzeniowa może dołączyć do operacji – zapowiedział Aneli – Ale to będzie wymagało jeszcze kilku dni zwłoki, nim się zbiorą.
   -   Ewentualnie możemy wyruszyć z waszą awangardą. Ile ma pan tutaj okrętów?
   -   Dokładnie dziesięć krążowników liniowych klasy Sivaron i dwadzieścia niszczycieli rakietowych klasy Ravame.
   -   Ściągnęliście tutaj niszczyciele rakietowe? – Skawiński uniósł brwi – Czemu akurat one?
   -   Mogą się okazać bardziej przydatne, niż okręty ze standardową artylerią laserową.
   -   Co ma pan na myśli?
   Aneli spojrzał na człowieka zdumionym wzrokiem, a wiceadmirałowi wcale się nie spodobał fakt, że dostrzegł w tym spojrzeniu również niepokój.
   -   Jak mniemam, nie dokonywaliście jeszcze żadnej diagnostyki okrętów xizariańskich, ani nie dysponujecie na ich temat szczegółowymi danymi?
   -   Nie, karimure – odrzekł krótko Skawiński – Nie zdobyliśmy żadnego egzemplarza ich okrętu.
   -   Trzeba było to zrobić – jaszczur teraz naprawdę wyglądał na zaniepokojonego – Nie wiedziałem, że nasz wywiad jeszcze się nie podzielił z waszym swoimi odkryciami w tej dziedzinie.
   -   Nie współpracujemy jak dotąd zbyt długo – Daniel oparł łokcie na blacie stołu i zaplótł palce, odnosząc wrażenie, że zaczyna dzielić niepokój Sorevianina, choć nie znał jeszcze jego powodu – Co zatem powinienem wiedzieć?
   -   Chodzi o te ich bioniczne statki – rzekł Aneli – Opancerzenie ich kadłubów jest w większości metalowe, ale pokryte od zewnątrz warstwą żywej, bardzo trwałej tkanki…
   -   Wiem o tym, karimure – wtrącił Skawiński – Na bionice opierają się również ich systemy pokładowe, w tym system kompu…
   -   Jeszcze nie skończyłem – przerwał Sorevianin z rozdrażnieniem – To ważne, a skoro o tym nie wiedzieliście, nie jestem w stanie oszacować skutków.
   Na chwilę zapanowało ponure milczenie, a Skawiński czuł już wyraźny niepokój.
   -   Wprawdzie nikt z was nie zdobył jeszcze żadnego okrętu xizariańskiego – ciągnął Aneli, tym razem spokojnym głosem – Ale mnie się to udało. Zagarnęliśmy jeden z ich niszczycieli i poddaliśmy badaniom. Odkryliśmy przy tym niezwykłe zdolności żywych tkanek okrętu, w tym bionicznego opancerzenia kadłuba. Mówiąc konkretnie, zdolności przystosowawcze.
   -   Co chce pan przez to powiedzieć? – zapytał Daniel, ale w gruncie rzeczy już domyślał się odpowiedzi
   -   Te okręty niejako się uczą – odrzekł Aneli – Potrafią się przystosowywać w ciągu kolejnych stoczonych bitew. A nawet… uodparniać się stopniowo na obrażenia, w miarę odnoszenia uszkodzeń w poszczególnych starciach.
   -   Niech to szlag – zaklął Skawiński – W jakim stopniu się uodparniają?
   -   Robią to dość powoli, ale efektywnie. Po długotrwałych próbach z laserami, jakich dokonywaliśmy na tym zdobytym niszczycielu, stawał się coraz bardziej odporny na ich działanie. Po zakończeniu prób, o ile się nie mylę, okręt był już całkowicie niewrażliwy na broń laserową.
   -   Dobry Boże – wiceadmirał rozłożył bezwładnie ręce, czując się teraz, jakby wieści od soreviańskiego oficera odebrały mu zupełnie energię
   -   Oczywiście, wszystko zależy od tego, jak często te okręty biorą udziały w bitwach i ile otrzymują obrażeń, jak również od klasy i siły ognia stosowanej przeciwko nim broni – kontynuował Aneli – Z tego, co wiemy, nowo zbudowane okręty są hartowane, ale ich uzbrojenie nie jest tak zaawansowane, jak nasze, aby to wystarczyło do uczynienia biostatków niewrażliwymi na naszą broń. Ale ponieważ ci piraci walczą regularnie, ich okręty mogą być bardzo odporne na tradycyjne lasery. Pozostałe typu uzbrojenia zresztą też, skoro ich używaliście.
   -   Nie zdołaliście wytworzyć własnych pancerzy tego typu? – zapytał nagle Skawiński z nadzieją w głosie
   -   Nie – zaprzeczył jaszczur – To za wysoko na nasz poziom bioniki.
   -   Próbowaliście je syntetyzować?
   -   Tak, ale też się nie udało – Sorevianin pochylił się ponownie do przodu – Chciałbym ci doradzić, wiceadmirale, zresztą nie tylko panu, abyście polegali przede wszystkim na skoncentrowanym ostrzale, jeśli o Xizarian chodzi. Do Kagara, stosujcie tylko tego typu atak. Nie można pozwalać ich okrętom, aby wycofywały się z walki uszkodzone, a po bitwie wytwarzały coraz mocniejsze pancerze.
   Najwyraźniej Aneli zauważył rosnący coraz bardziej niepokój Skawińskiego, bo jego oczy zwęziły się i przemówił niskim, mrukliwym głosem.
   -   Jaką taktykę obieraliście przy wymianie ognia? – zapytał powoli
   -   Ostrzał obszarowy – odrzekł Daniel, z trudem panując nad głosem – Każdy działon, każda bateria mają według procedury określony rewir ostrzału względem okrętu. Ogień skoncentrowany prowadzimy w ściśle określonych przypadkach, na bezpośredni rozkaz.
   Na podstawie tego, co już usłyszał, Skawiński doskonale wiedział, co to oznaczało, i pot zrosił mu czoło. Sorevianin wpatrywał się w niego z ponurym milczeniem, a potem uśmiechnął się gorzko, co przy jego wypełnionej ostrymi kłami szczęce sprawiało dość makabryczne wrażenie.
   -   Sihe – powiedział serdecznie, a Daniel przyjął, że to jakieś przekleństwo – Tego się nie spodziewałem, naprawdę. Ale to też nasza wina i mam ochotę zamordować tych idiotów z wywiadu. Jak mniemam, zdaje pan sobie sprawę…
   -   Że oni będą mieli przewagę, kiedy już tam przylecimy? – dokończył wiceadmirał, samemu uśmiechając się bez cienia humoru – Po tym, co tu usłyszałem, doskonale.
   -   Oby siła ognia, jaką wam dają bronie potężniejsze, niż laser, na coś się zdała – Aneli sięgnął wreszcie po swoją stygnącą kawę, i upił kilka łyków, przytykając filiżankę do czubka wydłużonej szczęki i praktycznie wlewając sobie płyn do pyska, by spływał przez całą jego długość do przełyku
   -   Czy działa waszych krążowników coś przeciwko temu wskórają? – zapytał Daniel, usiłując mówić spokojnie, choć w rzeczywistości chciało mu się krzyczeć z frustracji
   -   Myślę, że tak – odparł jaszczur – Modyfikowaliśmy wielokrotnie tego typu uzbrojenie i lasery sprzed tych trzydziestu lat to nie to samo, co dzisiejsze. A oni nie mieli z nami od dawna do czynienia.
   -   Prawda, ale ich fregaty przystosowywały się wskutek bitew z naszymi okrętami.
   -   Chyba dość już usłyszałem – oświadczył Aneli – Wiceadmirale, nie chcę, aby poniewczasie okazało się, że popełniliśmy jeszcze jakieś błędy. Proponuję, żeby mi pan przedstawił swoją strategię. Możemy wspólnie omówić taktykę, unikając przyjmowania założeń, które mogą okazać się katastrofalne w skutkach.
   -   Słusznie – zgodził się Skawiński – Zaprowadzę pana do pokoju odpraw i zwołam swoich oficerów. Aha, i jeszcze jedno.
   -   Słucham?
   -   Gdyby pan kiedyś zgłaszał swoje oficjalne zastrzeżenia wobec waszego wywiadu – rzekł wiceadmirał grobowym głosem – Niech pan też im dorzuci coś ode mnie.
   Jaszczur ponownie obnażył kły w swoim przepastnym uśmiechu, który był tym razem nieco szerszy i bardziej optymistyczny.
   -   Postaram się to zrobić – odrzekł


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Stycznia 09, 2010, 02:52:12 pm
raz nawet niszcząc jedno z nich gniazd.
Tu zrobiłeś błąd :P
Zapraszam do oceniania mojej gry, bo twoja opinia, nie ukrywam, okazałaby się bardzo pomocna w mojej pracy.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Stycznia 19, 2010, 10:43:37 pm
No, to jeszcze go raz. Niestety, cholera, znowu musiałem wyciąć kawałek przez ten durny limit znaków.

-----------------------------------------------------------------


REJON ECHIONA X
UKŁAD ECHION
SEKTOR GUVERA


   -   Satva, czego się wyrywasz? Zostań w szyku! – głos Vrisa w komunikatorze ostudził zapędy młodego łupieżcy – To duża grupa, już zapomnieliście? Dla nikogo nie zabraknie!
   -   No, nie byłbym taki pewien – rzekł Ritsa z rozbawieniem
   D’Tverni ponownie byli w swoich maszynach i ponownie podążali w awangardzie grupy łupieżczej, zmierzając ku kolejnemu celowi. Satva czuł już znane mu uniesienie, jakie przepełniało go w każdej bitwie, i tracił nad sobą panowanie, wyłamując się z szyku w żądzy jak najszybszego rozpoczęcia walki, jak najszybszego odniesienia nowych zwycięstw. Fakt zaś, iż mierzyli się tym razem z liczną i dobrze uzbrojoną flotą, raczej przyprawiał go o jeszcze większy entuzjazm, nie zniechęcał natomiast ani nie wywoływał niepokoju. Satva czuł się niepokonany, a owo uczucie pogłębiło się, kiedy przypomniał sobie Terran, których zwyciężył podczas poprzedniej walki.
   Zaraz jednak opanował się, przypomniawszy sobie słowa Vrisa. Dowódca roju ostrzegał go przed czymś takim i nalegał, aby nie dawał się ponieść własnej dumie i pewności siebie, choćby i była ona uzasadniona. Satva wprawdzie lekko potraktował jego słowa, lecz teraz, kiedy bitwa miała się niebawem rozpocząć, jego myśli zabarwił cień zwątpienia. Nie na tyle poważnego, aby zmącić jego radość, ale na tyle, aby zachwiać arogancją. Powrócił do szyku, nieco już bardziej opanowany, i spoglądał po pozostałych biomyśliwcach. Oprócz roju Vrisa, było tu jeszcze pięć innych, którym towarzyszyły trzy roje szturmowców, obwieszonych torpedami.
   -   Pierwszy rzut, przygotować się – przemówił dowódca grupy, przebywający na pokładzie jednej z fregat, które myśliwce zostawiły w tyle – Zidentyfikujcie statki wroga, kiedy tylko znajdą się w zasięgu, i natychmiast złóżcie raport.
   -   Tak jest – odrzekł Vris, po czym odezwał się do podwładnych – Pamiętajcie, tym razem towarzyszą nam szturmowce. Bez naszej pomocy terrańskie myśliwce je zeżrą. Nasz rój osłania tych kolesi z tyłu po lewej.
   -   Rój Dasa – stwierdził Gevs
   -   Właśnie. Trzymajcie się blisko nich i zestrzelcie wszystkie myśliwce Terran, jakie zjawią się w pobliżu.
   Satva nie był z tego zadowolony. Wolał ścigać wrogów na własną rękę, nie przejmując się innymi, tak jak to było poprzednio. Niemniej, jego rojowi przydzielono określoną rolę, i należało spełnić własną powinność. Byli D’Tverni – mieli polegać na sobie nawzajem, oraz nie podkopywać zaufania wobec współbraci. Była to jedna z podstawowych reguł – bez niej nie mogło być mowy o dokonywaniu wspólnych napaści, w których Xizarianie odnosiliby zwycięstwa.
   -   Pamiętajcie, D’Tverni – w komunikatorze ponownie zabrzmiał przekaz z flagowej fregaty – Musicie pozostać w stanie gotowości do opuszczenia pola bitwy. Zrobicie to od razu po otrzymaniu rozkazu, jeżeli sytuacja zacznie wyglądać kiepsko. To duża grupa, tanio życia nie sprzedadzą.
   Gdyby było to możliwe, Satva zapewne w tej chwili by westchnął. Odnosił wrażenie, że ci na fregatach z góry nastawiają się na porażkę. Niemniej, rozumiał, dlaczego nalegają na jak najszybsze wycofanie się w sytuacji, kiedy byłoby jasne, że bitwy nie da się wygrać, albo też kiedy zwycięstwo kosztowałoby piratów zbyt wiele. Wprawdzie każde uszkodzenia odniesione przez okręty Xizarian tylko je później wzmacniały, ale Terranom, jeżeli tylko dopisywało im szczęście, bądź mieli przewagę ogniową, zawsze udawało się zniszczyć jeden lub kilka z nich. To zaś były zupełnie niepotrzebne straty, zwłaszcza zważywszy na fakt, że D’Tverni mogli zbudować tylko tyle nowych fregat, ile zrabowali przeznaczonych na ten cel surowców. Ponieważ zaś ostatnio Terranie znacznie wzmocnili ochronę konwojów, czyniąc dotychczasowe przystosowania okrętów xizariańskich mniej skutecznymi, tolerancja na ponoszone straty znacznie zmalała.
   -   Są, szmaciarze – odezwał się Gevs – Są w zasięgu.
   -   Jasne, że są, kretynie – rzucił Ritsa – Mamy ich na sensorach już od dłuższego czasu.
   -   Ale mamy ich w zasięgu identyfikacji, durniu.
   -   Zamknijcie gęby! – syknął Vris, uciszając ich – Pierwszy raz jesteście na napadzie, czy co? Włączcie siatki czujników, musimy mieć jak najszybciej pełen raport!
   Satva posłusznie włączył dodatkowy osprzęt, pozwalający rozpoznać i zdefiniować jednostki wroga przed nawiązaniem z nim kontaktu bojowego. Czekał krótko, zainteresowany przede wszystkim ilością frachtowców, w drugiej kolejności zaś osłoną. Biokomputer dość szybko podał mu wyniki analizy, ale kiedy Satva sprawdził je po raz pierwszy, osłupiał, myśląc, że doszło do jakiegoś uszkodzenia detektorów. Miał już zamiar nakazać bionicznemu komputerowi myśliwca dokonanie diagnostyki, ale słowa, jakie padły w eterze po długiej chwili ciszy, rozwiały jego wątpliwości.
   -   Co jest? – powiedział Gevs z mieszaniną zaskoczenia i irytacji
   -   Chyba zrąbał mi się system czujników, bo mam tutaj jakieś…
   -   To chyba nam wszystkim się zrąbał – przerwał Ritsa, po czym zaklął
   -   Cholera – zawtórował mu Vris – Chyba ktoś tu spieprzył sprawę. To nie żaden… do jasnej… pozostańcie w szyku! I przygotować się na przyjęcie wroga!

* * *

   -   Cholera jasna, tylko nie to – jęknął Drake – Można pierdolca dostać.
   Zerwał się ze swojej kapsuły kriogenicznej tak szybko, jak tylko był w stanie to zrobić i stanął chwiejnie na nogach, zwalczając atak nudności. Nie po raz pierwszy w takiej sytuacji bardzo chciał być gdzieś indziej, aby przynajmniej jego uszu nie musiało kaleczyć wycie alarmu, tylko potęgujące zamęt w głowie.
   -   A mówiłeś mi, żebym nie biadolił, Harvey – rzucił w stronę Pierwszego, usiłującego stanąć pewnie na nogach, samemu podchodząc do szafki ze schowanym w niej mundurem
   -   No to wykrakałeś, Henry – odrzekł Barnes słabym głosem
   -   Pieprzenie. Zbieraj się.
   Drake prawie zapomniał o tym, że oprócz jego załogi, na pokładzie okrętu są jeszcze Marines, ale pojawienie się Logana, który już opuścił kapsułę kriogeniczną i stanął tuż obok komandora, wkładając mundur, natychmiast mu to uprzytomniło.
   -   Zbierz swoich ludzi, i to migiem – warknął, jakby to na poruczniku piechoty chciał wyładować swoją frustrację – Mają mieć na sobie te cholerne pancerze za pięć minut, góra za dziesięć. Możemy ich potrzebować.
   -   Mało prawdopodobne – odrzekł Logan, ze zdumiewającym spokojem – Ale nie ma problemu, za dziesięć minut to my już będziemy zwarci i gotowi.
   Drake nie podzielał optymistycznej oceny sytuacji oficera Marines. W tej chwili jego wątpliwości powodował nie tylko fakt, że wiedział, iż jak na członka oddziałów specjalnych, Logan ma niewielkie doświadczenie bojowe. Kiedy już otrząsnął się z pierwszego szoku, początkową złość wyparło zaniepokojenie. Zastanawiał się, dlaczego doszło w ogóle do ataku na zespół, w którym nie ma frachtowców.
   -   Kurna, dlaczego nas zaatakowali? – odezwał się Grey, już stojący przy szafce i dopinający na sobie koszulę – Skąd wiedzą, że lecimy z misją dyplomatyczną?
   -   Pewnie w ogóle nie wiedzą – rzekł Drake, rzucając się w stronę wyjścia – Może po prostu coś spieprzyli i nie wiedzieli, że to nie jest konwój frachtowców.
   Komandor opuścił pomieszczenie, zostawiając oficerów z tyłu i pędząc na mostek. Alarm wciąż wył, przyprawiając go teraz o irytację, utrudniało mu to bowiem zebranie myśli. Uznał, że kiedy już dotrze na miejsce, pierwszą komendą, jaką wyda, będzie to, aby załoga natychmiast wyłączyła syreny alarmowe.
   Zanim jednak znalazł się na mostku, jego uwagę zaprzątnęło zupełnie co innego. W połowie długiego korytarza, wiodącego na stanowisko dowodzenia okrętem, usłyszał odległy, bardzo głośny huk, któremu towarzyszył potężny wstrząs. Drake musiał oprzeć się o ścianę, aby uniknąć gwałtownego i bolesnego upadku na podłogę.
   -   Co to, kurwa, było? – powiedział sam do siebie
   Przez dłuższą chwilę stał i nasłuchiwał, lecz opanował się szybko, zaklął, i pobiegł na mostek jeszcze szybszym krokiem. Kiedy wpadł do środka i spojrzał na ekrany, zmartwiał. Wiedział, co się stało, zanim jeszcze podoficer złożył meldunek.
   -   Komandorze, atakują nas piraci xizariańscy – powiedział rozgorączkowanym głosem – Jesteśmy pod ciężkim ostrzałem Tarcze energetyczne już nie działają, kadłub otrzymuje bezpośrednie trafienia. Przed chwilą straciliśmy jeden z głównych silników. „Alastor” stracił już dwa.
   -   Idziemy w ariergardzie floty – mruknął Drake, bardziej do samego siebie, niż do techników – Chcą nas unieruchomić, sukinsyny.
   Kolejny odgłos eksplozji i kolejny wstrząs, jaki targnął okrętem, zdawały się podkreślać słowa komandora. Henry przez długą chwilę stał nieruchomo i milczał, zastanawiając się, co może teraz zrobić. Przynajmniej jednego mógł być pewien – zgodnie z jego przypuszczeniem, Xizarianie nie mieli pojęcia, że flota leci z misją dyplomatyczną. Nie obchodził ich okręt flagowy i najprawdopodobniej pojawili się tutaj przypadkiem, myśląc, iż wykryli jeszcze jeden konwój, jakich pełno przemierzało nadprzestrzeń w sektorze Guvera. Świadomość, że tak jest, wcale nie poprawiła Drake’owi humoru.
   -   Ilu ich jest na tym odcinku? – zapytał w końcu
   -   Sześć dywizjonów myśliwców i trzy dywizjony szturmowców – odrzekł technik, sprawdzając sensory – Pięć minut temu dołączyło do nich czterdzieści fregat, z których dwadzieścia ostrzeliwuje nas i „Alastora”.
   Drake zmuszony był chwycić się oparcia swojego fotela, kiedy następny wstrząs omal nie powalił go na podłogę. Po nim nastąpił kolejny, a potem jeszcze jeden. W tym momencie drzwi za jego plecami otworzyły się i na mostek wpadli jednocześnie Barnes i Grey. Henry nie zwrócił jednak na nich uwagi.
   -   Do diabła! – warknął, przywołując na pomoc swój gniew – Natychmiast zawiadomcie Hawkesa, że musi nam wysłać wsparcie, albo ariergardę szlag trafi!
   -   Tak jest, komandorze.
   -   I meldujcie, do jasnej cholery, co się właściwie dzieje! W jakim jesteśmy stanie? Co z uzbrojeniem?
   -   Połowa lekkich działek laserowych jest zniszczona. Straciliśmy dwie wieże plazmowe i pięć średnich dział jonowych. Generatory tarcz są w proszku, nie zdołamy ich odnowić na czas. Nasze myśliwce próbowały nawiązać walkę z wrogiem i zniszczyć szturmowce, ale te są osłaniane przez eskadry myśliwskie Xizarian. Flota usiłuje rozwinąć szyk, aby nastawić się na wrogie uderzenie, ale drugie dwadzieścia fregat odcięło ariergardę od reszty zespołu.
   -   Skorygujcie ogień artylerii, cholera. Ze standardowym ostrzałem obszarowym nic nie zdziałamy. Skoncentrujcie ostrzał na tej fregacie na dziesiątej.
   -   Jesteśmy w gównie – stwierdził cicho Grey, nie tyle ze spokojem, co z rezygnacją, jakby zorientowanie się w sytuacji pozbawiło go energii i zobojętniło na to, jak to się wszystko skończy
   -   Zamknij ryj! – wrzasnął Drake, po czym ponownie zwrócił się do technika – Co z tym pancerzem w miejscu, gdzie go nie skończyliśmy naprawiać?
   -   Został trafiony kilkakrotnie, ale nie przebity.
   -   A jeśli przyssą się tam te ich pijawki? – nie czekając, aż ktoś mu odpowie na to pytanie, Henry zwrócił się do Barnesa – Powiedz Loganowi, że on i jego chłopcy mają być gotowi, natychmiast!



To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Stycznia 20, 2010, 02:45:16 pm
Nie chcę żeby Henry, Harvey i Logan zginęli. A już na pewno nie podczas bitwy powietrznej. Chociaż ich sytuacja wygląda cienko, nie mogą wybuchnąć z powodu źle załatanego pancerza.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Stycznia 25, 2010, 12:03:21 am
No, przecież nie muszą tak po prostu ginąć. Można ich trochę... podręczyć.

----------------------------------------------------------------------------------


* * *

   Działka jonowe biomyśliwca Satvy plunęły kilkakrotnie zielonymi wiązkami, a z trafionych silników terrańskiego myśliwca buchnął ogień. W chwilę potem rozszerzająca się szybko eksplozja pochłonęła cały kadłub małego statku. Sivt szybko zmienił kurs, zanim któryś z pozostałych ludzi zdołałby wsiąść mu na ogon, po czym wrócił do szturmowca z roju Dasa, któremu asystował. Gdy się zbliżył, ten właśnie posyłał kolejną parę ciężkich torped prosto w silniki wrogiego niszczyciela.
   Satva cieszył się z kolejnego odniesionego dziś zwycięstwa, ale nie było to owo radosne uniesienie, jakiego doświadczał w poprzedniej wyprawie, która zdawała się teraz upłynąć wieki temu. Wszystkie uczucia tłumił obecnie głęboki szok, jaki wynikł z zaistniałej sytuacji. Wszyscy spodziewali się konwoju, natknęli się natomiast na grupę złożoną wyłącznie z dobrze uzbrojonych okrętów wojennych, w tym potężnego pancernika. Wszystko wskazywało na to, że popełnili zasadniczy błąd – przyjęli, że wykryty w nadprzestrzeni zespół statków to kolejny konwój, choć bez kontaktu nie mogli tego potwierdzić. Używane przez nich receptory pozwalały im na wykrywanie obecności statków, ale nie radziły sobie z ich identyfikacją, będąc w stanie co najwyżej określić ich położenie, liczebność i rozmiary. Dotychczas nie było to przeszkodą. Do dziś.
   Wobec takiego obrotu spraw, D’Tverni prawdopodobnie już dawno zrezygnowaliby z ataku i wycofali się, gdyby nie ryzykowna decyzja dowódcy, który stwierdził, że mimo wszystko nie powinni odejść z pustymi rękami.
   -   Za długo! Jesteście za wolni! – dało się właśnie słyszeć jego poirytowany głos w komunikatorze – Macie unieruchomić te przeklęte niszczyciele, natychmiast! Zająć je i wyprowadzić z tunelu! Gdzie są desantowce?
   Młody łupieżca wydał z siebie nerwowy, szeleszcząco-syczący dźwięk. Silniki dwóch niszczycieli, które szły w ariergardzie floty, były już poważnie uszkodzone, przez co okręty zostawały w tyle. Fregaty zajęły pozycje, otaczając cele i starając się uniemożliwić interwencję pozostałym okrętom terrańskim. Te jednak miały przewagę ogniową i pomimo faktu, że bioniczne pancerze xizariańskich jednostek były zahartowane we wcześniejszych bojach, Satva dobrze wiedział, że fregaty długo nie wytrzymają.
   Zwiększył moc silników swojego biomyśliwca, wyprzedzając osłaniany szturmowiec i zataczając szeroki łuk. Wodził dookoła oczami i pilnie obserwował walki pomiędzy ludzkimi i xizariańskimi eskadrami myśliwskimi. Sytuacja była trudna – pierwsza fala przeciwników została stosunkowo łatwo pokonana, ale druga była znacznie większa i zaatakowała w sposób bardziej zorganizowany, zmuszając D’Tverni do zaciekłej obrony, pomimo której jeden rój szturmowców oraz trzy roje myśliwców były już wybite niemal do nogi.
   W pewnym momencie Satva ujrzał, jak dwaj terrańscy piloci, unicestwiwszy wcześniej wziętego w ogień krzyżowy łupieżcę, rzucają się w stronę jego oraz szturmowca z grupy Dasa. Młody Xizarianin wyleciał im naprzeciw i ostrzelał, ale tym razem chybił – Terranie rozdzielili się, rozpraszając go, i minęli go z dwóch stron. Jednocześnie któryś z nich odpalił rakietę, jak uprzedził Satvę pokładowy biokomputer myśliwca. W chwilę później, tuż przed tym, jak ludzie przemknęli obok niego, ujrzał ją na własne oczy, lecącą wprost na niego. Pirat na chwilę zamarł w bezruchu, jakby sparaliżowany strachem, po czym z trudem uniknął trafienia, w ostatniej chwili podrywając maszynę gwałtownie do góry. Rakieta chybiła, ale o włos minęła ogon myśliwca. W chwilę potem, zgodnie z przewidywaniem Satvy, zatoczyła łuk, wracając w jego stronę.
   -   Satva, gdzie ty, cholera, jesteś? – zawołał pilot szturmowca – Nie mogę długo przed nimi zwiewać!
   -   Mam tu drobne kłopoty – wysyczał Sivt – Wytrzymaj, zaraz będę.
   Satva zmusił swój statek do jeszcze większego wysiłku, podnosząc moc silników i uciekając w stronę terrańskiego niszczyciela, który był już silnie uszkodzony w wyniku ostrzału prowadzonego przez flotyllę fregat. Rakieta podążała dokładnie za nim, i w pewnym momencie wystrzelił wabik, mając nadzieję, że pocisk trafi weń, zamiast w jego myśliwiec. Szybko jednak zauważył, że to się nie udało – wciąż widział na radarze, że jest ścigany przez rakietę. Nie zmienił kursu, idąc wprost na niszczyciel i podchodząc bardzo blisko jego górnego pokładu. Część znajdującej się tam artylerii wciąż prowadziła ogień, ale większość była już zniszczona. Satva skierował się wprost na jedno ze średnich dział, wciąż mając pocisk za ogonem, który zbliżał się coraz bardziej. W momencie, kiedy Xizarianin przelatywał nad wieżyczką, aktualnie zajętą prowadzeniem ognia w stronę pirackiej fregaty, gwałtownie obniżył lot, niemal rozbijając się o kadłub okrętu. Skorygował z trudem lot serią nerwowych ruchów, ale osiągnął swój cel – rakieta zmieniła tor lotu za wcześnie i zderzyła się z działem, uszkadzając je. Satva od razu poczuł pokrzepienie, z którym zawrócił w stronę miejsca, gdzie zaatakowali go dwaj Terranie. Przybył, niestety, za późno, aby ocalić asystowany szturmowiec – zdążył tylko ujrzeć, jak ten zostaje zniszczony przez jeden z terrańskich myśliwców. Przepełniony żądzą odwetu, rzucił się w pościg za człowiekiem. Ten jednak okazał się dobrym pilotem – skierował Satvę z powrotem w stronę niszczycieli, zręcznie unikając jego strzałów. Xizarianin nie był w stanie dobrze wycelować, co pogłębiało jego irytację.
   Raptem dostrzegł, że podczas gdy on zajmował się jednym z Terran, drugi spokojnie usiadł mu na ogonie. Jego towarzysz zaczął manewrować mniej gwałtownie, skutkiem czego również ścigający go Satva wyrównał nieco lot, a w tym samym czasie znajdujący się za nim człowiek przymierzał się już do strzału. Zanim jednak zdołał go oddać, Xizarianin nagle i nieoczekiwanie zredukował moc silników niemal do zera, usuwając się jednocześnie w bok i uruchamiając na krótko dysze hamownicze. Terranin nie zdążył zareagować – prześcignął Satvę i niebawem znalazł się w jego celowniku. Usiłował zeń zejść, ale był za wolny. Łupieżca kilkoma salwami zniszczył jego osłony i trafił w dysze silników. Człowiek jeszcze przez jakiś czas leciał, ciągnąc za sobą strumień ognia i dymu, by po dłuższej chwili eksplodować, ale Satva nie tracił czasu na obserwowanie tego, tylko od razu zaczął ścigać jego towarzysza.
   -   Grupa abordażowa na miejscu – padł komunikat na taktycznym
   -   Nareszcie! – zawołał dowódca grupy, nie kryjąc ulgi – Jak najszybciej weźcie się za te niszczyciele, musimy stąd zwiać, zanim się zrobi goręcej!
   W tym samym czasie znajdujące się w pobliżu pozostałe niszczyciele i korwety podjęły walkę z połową xizariańskich fregat. Znajdujący się w oddali pancernik również oddawał strzały z dużego dystansu, powodując poważne uszkodzenia pirackich okrętów. Nie tylko Satva zdawał sobie sprawę, jaki rezultat może znaleźć taka bitwa w najbliższym czasie, więc większość pozostałych fregat zaprzestała walki z i tak już niemal bezbronnymi niszczycielami z ariergardy. Nie było to jednak w stanie powstrzymać Terran na długo.
   Na korzyść Xizarian przemawiał fakt, że atakowane okręty były już niemal całkiem unieruchomione, i coraz bardziej zostawały w tyle. Pozostałe jednostki z ludzkiej floty najwyraźniej zaś nie miały zamiaru zatrzymać się czy też zwolnić, aby udzielić im pomocy. Można było przypuszczać, że nawet walczące z xizariańskimi fregatami niszczyciele i korwety wkrótce odstąpią, powracając do szyku.
   Satva tymczasem wreszcie zdołał oddać serię celnych strzałów, które uszkodziły wrogi myśliwiec. Ten przechylił się na bok, wyraźnie tracąc sterowność. To uczyniło go łatwym łupem dla Xizarianina, który zaraz go wykończył.
   Utraciwszy już szturmowiec, w którego asyście leciał, Satva skierował się w bezpośrednie pobliże jednego z ciężko uszkodzonych niszczycieli, gdzie Vris oraz Das zebrali niedobitki swoich rojów.
   -   Satva, gdzie jest Norv? – zapytał Das, kiedy młody D’Tvern się zbliżył – Miałeś go ochraniać.
   -   Odciągnęli mnie od niego – odrzekł Satva – Zanim zdołałem do niego ponownie dotrzeć, już go rozwalili. Było ich dwóch.
   -   Jeżeli dopuściłeś do śmierci mojego skrzydłowego… dopilnuję, żebyś…
   -   Das, zamknij się, dobra? – wtrącił Vris, występując najwyraźniej w obronie podwładnego – Dzisiaj niewiele mogliśmy zrobić. Wszyscy potraciliśmy swoich.
   Satva odetchnął, zajmując pozycje tuż obok niszczyciela, z wymalowaną na dziobowej części burty nazwą. Pozostałe terrańskie okręty najwyraźniej też już powracały do floty, albo dlatego, że przeważającym liczebnie fregatom w końcu udało się je zmusić do wycofania się, albo też dlatego, że uszkodzone niszczyciele ariergardy uznano już za stracone i zdecydowano o powrocie do szyku. Flota ludzka nie zatrzymała się.
   -   Ten niszczyciel po lewej ma chyba słabszy pancerz w jednym miejscu na górnym pokładzie – odezwał się lider grupy desantowej – Tamtędy powinniśmy łatwo się dostać do środka.
   -   Udajcie się tam natychmiast – rzekł dowódca – Pamiętajcie, że nie zależy nam tym razem na niepotrzebnych trupach wśród załogi. Walczyć tylko wtedy, gdy oni was zaatakują. A przede wszystkim, oszczędzić ich oficerów. Musimy wiedzieć coś więcej o tej operacji. I zróbcie to szybko, zanim ci terrańscy szmaciarze się zbiorą.
   -   Na rozkaz. Wchodzimy.
   -   Uważajcie, D’Tverni – to był głos Vrisa – Osłaniamy desantowce.
   Byle szybko, jak uznał Satva. Zgadzał się z dowódcą grupy łupieżczej przynajmniej w tej jednej kwestii, iż nie mogą czekać jeszcze dłużej, pozwalając Terranom na kontratak.


CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
OBRZEŻA UKŁADU PLUVIUS
SEKTOR GUVERA


   Skawiński kolejny raz zmierzył wzrokiem dobrze mu znane twarze, zgromadzone przy stole sztabowym. Widywali się już wcześniej kilkakrotnie na podobnych spotkaniach, ale oficer uznał, że jeszcze ten jeden raz tuż przed akcją wcale jej nie zaszkodzi.
   Byli tu zarówno sztabowcy wiceadmirała, najlepiej mu znani, jak również przyboczni karimure Aneliego, których widywał od bardzo niedawna i z których rozróżnieniem wciąż miałby problemy, gdyby nie dystynkcje na mundurach. Nie pomagał mu w tym fakt, że wszyscy byli Sorevianami. Sam Aneli zajmował pozycję dokładnie pomiędzy nimi, odziany w najbardziej zdobiony mundur i stojący z ponurą miną. Wciąż dysponował niestety tylko awangardą własnej floty, jako że dowództwo terrańskie uznało, że zmarnowano już dość czasu, aby można było czekać na przybycie reszty. To zresztą spotkało się z poparciem soreviańskich kół wojskowych, które nie szukały zatargów z ludźmi w tej materii.
   Zatem teraz przygotowywano się ostatecznie do operacji, a okręty terrańskie oraz soreviańskie zajmowały już pozycje do skoku, dawno opuściwszy Pluviusa III i oddaliwszy się z użyciem napędu konwencjonalnego. Naczelne Dowództwo Floty, choć nalegało na przystąpienie do operacji mimo przypuszczalnej przewagi liczebnej Xizarian, dało również Skawińskiemu wyraźne zezwolenie na przerwanie operacji, gdyby sytuacja okazała się wykraczać poza jego możliwości. Wiceadmirał uważał jednak, że to niewiele zmienia – jeśli tak po prostu uciekną z Matthiusa, już przystąpiwszy do operacji, stracą raz na zawsze efekt zaskoczenia, który mieli szansę teraz uzyskać. Ponadto nic nie gwarantowało tego, że Xizarianie w ogóle pozwolą im na ucieczkę.
   -   Oto, jak przewiduję przebieg bitwy, panowie – rzekł Daniel, wpatrzony w obrazy pojawiające się na stole z holograficznym wyświetlaczem, pokazujące trójwymiarową mapę systemu Matthius, z naniesionymi nań pozycjami okrętów – Po przeprowadzeniu skanów układu przez jednostki zwiadowcze, i zlokalizowaniu nieprzyjacielskich instalacji, awangarda floty, złożona z okrętu inwazyjnego w asyście niszczycieli, skieruje się frontalnie na bazę wroga, aby ściągnąć na siebie większość jego sił.
   -   Ostrzał planety i instalacji mamy rozpocząć natychmiast po osiągnięciu orbity, panie wiceadmirale? – wtrącił kontradmirał Vasques, dowodzący awangardą.
   -   Nie, po prostu podejdźcie tak blisko, jak to tylko możliwe. To powinno ściągnąć większość rezerw xizariańskich na waszą flotyllę. Gdy to nastąpi, na mój znak przystąpicie do powolnego, pozorowanego odwrotu, tak, aby skłonić wroga do odcięcia wam drogi i wejścia na wasze tyły. Wtedy trzy pozostałe grupy, z „Hydrą” w centrum, zajdą siły wroga od tyłu i wezmą je w kleszcze. Znajdą się pomiędzy nami, a okrętem inwazyjnym i jego eskortą. Nie będą mogli skutecznie rozwinąć szyku ani wykorzystać całej siły ognia.
   -   Nawet jeśli ten manewr się uda – odezwał się Aneli – Xizarianie wciąż będą mieli przewagę liczebną. Do tego będą trzymali w rezerwie znaczną część floty, tylko czekając na taki rozwój wydarzeń.
   -   Dokładnie, a zatem pański zespół pozostanie na obrzeżach systemu w normalnym wymiarze, przypuszczalnie poza granicami ich standardowych lokalnych detektorów, zaś fakt, że nie będziecie przebywali w nadprzestrzeni, uniemożliwi im wykrycie was dzięki receptorom, których używają do wyłapywania konwojów.
   -   Te receptory oczywiście wykryją zbliżającą się flotę, zatem zapewne o zaskoczeniu nie może być mowy, a z omawianych tu manewrów nic nie wyjdzie – stwierdził Aneli – Lecz z drugiej strony, istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaniemy uznani za kolejny konwój, jakich pełno w sektorze Guvera.
   -   Ale ryzyko ataku grupy łupieżczej jest niewielkie, ze względu na liczebność naszej floty – dodał Skawiński uspokajająco – W każdym razie, powracając do wcześniejszej kwestii, pański zespół, kara… przepraszam… karimure, pozostanie w pobliżu i interweniuje, biorąc ewentualną rezerwę przeciwnika w kontr-zasadzkę.
   -   Ten plan, wiceadmirale – odezwał się Vasquez – Stawia zespół awangardy w dużym ryzyku. Jeżeli Xizarianie skupią całą siłę swojego ataku na nas, nawet nie zdążymy dokonać bombardowania planety, jeżeli faktycznie na jej powierzchni jest jakaś baza.
   -   Dlatego właśnie otrzymacie większość lotniskowców oraz eskard myśliwskich, jak również niszczycieli.
   -   Jeśli już o eskadrach myśliwskich mowa – rzekł Aneli – Obawiam się, że również na tym polu Xizarianie mogą mieć nad nami przewagę. Mogę do waszych sił dodać dziesięć własnych dywizjonów, ale nie wiem, czy to coś zmieni. Pozostaje jeszcze kwestia tych ich statków abordażowych. Jeżeli uda im się przejąć nasze okręty, cały plan weźmie w łeb.
   -   Musimy wykorzystać dostępne nam korwety – stwierdził Skawiński – Oraz lekką artylerię waszych niszczycieli rakietowych, karimure. Wszelkie korwety pozostaną wewnątrz poszczególnych formacji i stworzą zaporę ogniową przeciw mniejszym jednostkom. Będą musiały przede wszystkim zdjąć wszystkie zbliżające się desantowce i szturmowce. Jeśli zaś dołączą do nas wasze niszczyciele, karimure, powinny stworzyć jak najszerszy perymetr, aby móc użyć swojej ciężkiej artylerii do niszczenia dużych okrętów, a lekkiej do rozprawiania się z nieprzyjacielskimi eskadrami myśliwskimi.
   -   Wiem dobrze, co powinienem zrobić ze swoimi okrętami – odparł karimure
   -   Omawiamy ten plan już piąty raz – wtrącił mai karimo Saiken, jeden ze sztabowców Aneliego – Ale wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że dysponujemy za małą liczbą okrętów do realizacji takiej taktyki.
   -   Muszę się z tym zgodzić – dodał Vasquez – Moglibyśmy zastosować szyk zwarty…
   -   Już wcześniej to proponowałeś – przerwał Skawiński – Mówiłem ci, że w takiej formacji narażamy się tylko na okrążenie. Poza tym zawsze możemy się wycofać w trakcie operacji, a gdyby nas otoczyli, odcięliby nam drogę ucieczki.
   -   Pozostaje jeszcze kwestia tego, o czym mówiłem wcześniej – głos ponownie zabrał Aneli – Dokonaliście niezbędnych zmian?
   -   Owszem, wydaliśmy nowe dyrektywy odnośnie prowadzenia ognia – Daniel skinął głową – Nie damy zwiać żadnemu z raz uszkodzonych sukinkotów.
   -   Poza tym, jest jeszcze jedna sprawa, mianowicie naszego celu, który jest jak na razie czysto hipotetyczny – orzekł Vasquez – Nie wiemy, czy mamy zniszczyć planetę, czy może raczej jakąś orbitalną instalację albo zespół znajdujących się w systemie Matthius stałych asteroid.
   -   Nie ma tam takowych – sprostował gładko Skawiński – Ale zgadza się, nie wiemy wciąż, jaka to dokładnie baza będzie, choć karimure Aneli miał na ten temat coś do powiedzenia.
   -   Tak jak wcześniej mówiłem – wtrącił ponownie Aneli – Uczestniczyłem tylko raz w zniszczeniu takiej bazy. Wtedy, wyjąwszy garść orbitalnych instalacji, była ona ukryta pod powierzchnią planety i nie znaliśmy jej dokładnego rozplanowania, ani położenia. Tylko część zabudowań – bardzo mała, jak później ustaliliśmy – znajdowała się na zewnątrz, to był tylko wierzchołek góry lodowej. Ostrzeliwaliśmy to ze zwykłej ciężkiej artylerii laserowej, starając się zniszczyć podziemną część kompleksu, i nieźle podziurawiliśmy planetę. W jednym miejscu nawet spowodowaliśmy przypadkowo wypływ magmy.
   -   Ale w końcu rozwaliliście tę bazę do szczętu? – zapytał kontradmirał Kane
   -   Tak, ale byliśmy co do tego pewni, kiedy wydaliśmy rozkazy jednemu z naszych Ketami… znaczy, niszczycieli rakietowych. Użył tylko jednej głowicy neutronowej, klasy M. Jednej z tych, które potrafią rozwalać w pył całe obszary kontynentów. Trafienie wypaliło zupełnie skorupę planety w obszarze rażenia, wraz z wierzchnią warstwą płaszcza, więc z podziemnego kompleksu Xizarian nic nie zostało.
   -   To była planeta niepoddana terraformowaniu?
   -   Tak, chociaż zdaje się, że oni mieli tam jakieś instalacje, które umożliwiały im życie w tych warunkach. Znaczy, wewnątrz bazy, bo po powierzchni planety się nie poruszali.
   -   Mieli jakąś artylerię planetarną? – teraz pytanie zadał Vasquez
   -   Żadnej – Aneli pokręcił głową – Tylko działa na orbicie. Szybko je zdjęliśmy. Więcej kłopotu sprawiły nam te krążowniki, których jeszcze wtedy używali, ale nasze torpedy dały sobie z tym radę. One mają potężniejsze ładunki, niż te głowice do bombardowań, więc żadne osłony i pancerze tego nie wytrzymują.
   -   Istotnie – skwitował Skawiński – Posłuchajcie, panowie, w obecnej sytuacji nie mamy większego wyboru. Po prostu wchodzimy, rozeznajemy się w sytuacji, i niszczymy.
   -   I spierdalamy stamtąd, jeżeli nie będzie innego wyjścia – dodał Vasquez, prawie się uśmiechając
   -   Tak, to też – potwierdził Daniel bez śladu humoru; był już tym wszystkim zbyt zmęczony – Jeżeli nie macie więcej pytań, panowie, odprawę możemy uznać za zakończoną. Spotkamy się na miejscu, tuż przed opuszczeniem nadprzestrzeni.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Stycznia 25, 2010, 05:55:42 pm
Ehh, w jaki sposób udaje ci się wymyślać takie fajne imiona? Czekam na następną część.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Stycznia 28, 2010, 08:44:27 pm
Znaczy które imiona? Bo tych ludzkich przecież nie wymyślam, one po prostu są.

---------------------------------------------------------------



NISZCZYCIEL „FAJRERO”, KLASA VENGO
UKŁAD ECHION
SEKTOR GUVERA


   Ostatnie działo na okręcie umilkło, chociaż zdołało tuż przed własną zagładą zadać w ostatnim proteście krytyczne trafienie jednej z atakujących fregat. Pozostałe zbliżyły się, tworząc perymetr wokół bezbronnego już niszczyciela, poruszającego się wolno do przodu na tylko jednym działającym głównym silniku. Znajdujący się kilkanaście kilometrów od ich prawej burty „Alastor” był równie bezradny. Te fregaty, które nie otaczały rozbrojonych okrętów, prowadziły jeszcze wymianę ognia na dalekim dystansie z oddalającymi się coraz bardziej niszczycielami i korwetami z zespołu.
   -   Flota znajduje się już ponad trzysta kilometrów przed nami – oznajmił technik grobowym głosem – Nie możemy się już z nią skontaktować, awaryjne systemy komunikacji też nie działają.
   -   Gówno – powiedział Drake z uczuciem – Właśnie dlatego nigdy nie chciałem lecieć w ariergardzie. Równie dobrze moglibyśmy wymalować sobie tarcze strzelnicze na kadłubie.
   -   Do jasnej cholery – zazwyczaj emanujący stoickim spokojem Barnes, tym razem nie mógł ukryć ogromnego niepokoju – Nie zawrócą po nas?
   -   Poważnie, kurwa, wątpię. Hawkes powiedział „zespół ma się nie zatrzymywać, bez względu na okoliczności”. Żeby go szlag trafił! – Henry zdjął swoją czapkę i cisnął nią o panel dowódcy – Zostawił nas na pastwę tych sukinsynów! No tak, nas, i jeszcze „Alastora”! Powinniśmy się cieszyć, psiakrew, będziemy mieli towarzystwo!
   -   Pewnie uznał nas już za martwych. Porządnie oberwaliśmy, większość systemów jest w proszku…
   -   Co za niezłomna wiara we własnych ludzi! – zironizował głośno dowódca – Jeżeli to jakimś cudem przeżyjemy, własnoręcznie dorwę tego palanta Hawkesa i urwę mu pieprzony łeb! I pal licho sąd wojenny!
   -   Komandorze – odezwał się jeden z techników zalęknionym głosem – Ci Xizarianie, co weszli na pokład…
   -   Co z nimi? – Drake pochylił się do przodu, opierając na panelu i sięgając jedną ręką po rzuconą wcześniej czapkę – Przedarli się przez barykadę na pokładzie C?
   -   Jeszcze nie, ale wciąż dołączają do nich następne drużyny. Są trzy nowe. Część z nich zajmuje kolejne sektory. Jeżeli przedrą się przez tamtą blokadę, dostaną się na mostek.
   -   Gdzie, do diabła, jest Logan ze swoimi ludźmi?
   -   Wciąż na pokładzie D.
   -   Połącz mnie z tym idiotą – Henry chwycił słuchawkę interkomu, przykładając ją sobie do głowy – Logan, co wy tam jeszcze robicie, do licha ciężkiego?
   -   To pan, komandorze? – dało się słyszeć znajomy głos
   -   Tak, cholera! Dlaczego wciąż nie ma was tam, gdzie powinniście być?
   -   Zablokowali przejście – odrzekł Marine – Zamknęli grodzie i wysadzili zamki magnetyczne. Będziemy musieli to obejść, ale to wymaga odrobiny czasu, a potem pewnie napotkamy jeszcze na opór…
   -   Za ile mogę się was spodziewać na planowanych pozycjach? – przerwał Drake – Nie mogę zbyt długo czekać.
   -   Nie wiem, komandorze. Zamelduję panu, kiedy przedrzemy się przez tę blokadę.
   Henry westchnął, nie mając już nawet siły na to, by się wściekać. Sytuacja wyglądała źle, wyjątkowo źle, i nic jak na razie nie szło po ich myśli. Xizarianie zgodnie z jego oczekiwaniami wykorzystali fakt, że pancerz na górnym pokładzie nie został w pełni naprawiony, i to właśnie tam przedostali się do środka. Kilku spośród podległych Loganowi Marines podążyło tam już wcześniej, wraz z garstką uzbrojonych członków załogi „Fajrero”, ale napastnikom udało się wciągnąć ich w walkę bezpośrednią, którą wygrały insekty, mimo utraty większości pierwszego oddziału, o którą przyprawiła ich zaciekła obrona Marines. Usiłujący powstrzymać łupieżców załoganci stawiali w kilku miejscach ogień zaporowy w korytarzach i skrzyżowaniach, skutkiem czego doszło do szeregu strzelanin, w których również zwycięstwo odnieśli Xizarianie. Straty poniesione w wyniku napotkanego oporu zapewne zmusiłyby ich do rezygnacji i odwrotu, gdyby nie otrzymywali posiłków. Teraz zaś już tylko jedno obstawione przez uzbrojonych marynarzy miejsce blokowało im dostęp do mostka.
   Jak wynikało jasno z kolejnego komunikatu, jaki dobiegł z interkomu, nawet ten punkt oporu nie miał blokować owego dostępu na długo.
   -   Tu obstawa z pokładu C! – krzyknął czyjś przerażony głos, a tle rozlegały się odgłosy użycia broni laserowej i sonicznej – Oni się przedzierają! Nie utrzymamy się dłu… – krzyk urwał się gwałtownie, poprzedzony głośnym dźwiękiem trafienia
   Komandor sięgnął do boku, gdzie miał przypięty do pasa pistolet laserowy, schowany w kaburze. Wiedział doskonale, że mu to w niczym nie pomoże, także z tego względu, że ze wszystkich obecnych na mostku tylko on miał broń.
   -   Poddajcie się, ludzkie ścierwa – rozległ się nagle dziwny głos w interkomie, niski, beznamiętny i pozbawiony intonacji; Drake wzdrygnął się w pierwszej chwili, gdy go usłyszał, ale natychmiast się zorientował, że to napastnicy uchwycili właściwą częstotliwość i odezwali się przez interkom okrętu – Poddajcie się i złóżcie broń, a nie zginiecie.
   Mimo tego ultimatum, komandor nie odsunął ręki od kabury z bronią, a w tej chwili nawet chwycił za jej rękojeść, zaciskając mocno palce w wyrazie bezsilnego gniewu.
   -   Daj spokój, Drake – powiedział Grey, który najwyraźniej to dostrzegł – To nic nie da.
   -   Może odstrzelę łeb przynajmniej jednemu z tych robali – wycedził Henry
   -   Ale i tak zginiesz, a oni i tak przejmą okręt.
   -   Jeśli mają zamiar wziąć nas jako jeńców, to i tak jesteśmy martwi. Skończymy jako ich obiad, albo jako niewolnicy w stoczniach.
   Drake miał tego pełną świadomość, ale teraz, w obliczu natychmiastowego zastrzelenia w razie próby oporu, nie był przekonany, czy mu się to uśmiecha. Pomimo ponad dziesięciu lat spędzonych we flocie wojennej, nie przywykł do śmierci, nawet gdyby szybki strzał w głowę był miłą alternatywą wobec męczarni, jakie wiązały się z niewolą u xizariańskich łupieżców.
   Wtem na korytarzu rozległy się kroki, które zdecydowanie nie były krokami obutych stóp. Drzwi tłumiły ich dźwięk, ale był on słyszalny wobec panującej na mostku, grobowej ciszy. Twarze wszystkich techników zwrócone były w stronę podwyższenia, na którym stali oficerowie. Tuż obok nich znajdowało się wejście na mostek.
   -   Wchodzimy do sterowni, Terranie – ponownie odezwał się głos – Niech żaden z was nie stawi oporu, chyba że chce tego gorzko pożałować.
   Komandor zaczerpnął powietrza i odwrócił się w stronę drzwi. W kilka sekund później te otworzyły się, ukazując jego oczom sylwetki, które zapewne wzbudziłyby w nim szok, gdyby już wcześniej nie widział w życiu kilku Xizarian, schwytanych przez Terran.
   Stwory przypominały budową ciała modliszki, które ktoś rozdął do ogromnych rozmiarów. Nosiły tylko oddzielne elementy zbroi – każdy z nich inne, w żadnym przypadku nie pokrywające jednak całego ciała – co odsłaniało w pełni pokrywający je naturalny pancerz. Do przednich odnóży przytroczone miały dziwne urządzenia, co do których Drake domyślił się, iż są miotaczami sonicznymi, których wiązki rozbijały wiązania atomowe trafianych materiałów. Spojrzał przybyszom w oczy, ale były to oczy złożone, duże i lśniące, składające się z takiej ilości fasetek, że zdawały się gładkie. Nie mógł w nich dostrzec ani śladu emocji. Jednocześnie poczuł emanujący od obcych zapach, intensywny i mało przyjemny.
   Lider, który kroczył na czele, rozejrzał się po mostku, a jego spojrzenie padło w końcu na komandora. Zbliżył się do niego, a pozostali Xizarianie zajęli pozycje na podwyższeniu, przypierając pozostałych oficerów do ściany, skutkiem czego zrobiło się tu dość tłoczno. W chwilę potem stwór wydał z siebie serię dziwnych dźwięków – ale Drake zrozumiał, co mówi.
   -   Ty tutaj dowodzisz? – był to ten sam głos, który Henry słyszał chwilę wcześniej w interkomie, beznamiętny i pozbawiony intonacji – Odpowiadaj!
   Zrozumiałe słowa dobiegały nie z aparatu gębowego stwora, którym wydawał serie uporządkowanych, lecz zupełnie dla Drake’a niejasnych dźwięków, ale z urządzenia, które miał założone na głowę. Było jasne, że używa translatora – przypuszczalnie jego cechy anatomiczne uniemożliwiały mu artykułowanie słów normalnej mowy.
   -   Tak, ja tu wydaję rozkazy – odrzekł oficer gniewnie – Jestem komandor podporucznik Henry Drake.
   -   Nie pytałem o to, kim jesteś, szmaciarzu – choć głos wydobywający się z translatora wciąż był beznamiętny, mogło się wydawać, że tym razem pojawił się w nim cień złości – Pytałem o to, czy jesteś dowódcą. Rzuć broń.
   Drake nie tyle się bał, ile był wściekły. Dotarło już do niego, że zginie tak czy inaczej, więc teraz ogarnęło go coś na kształt zobojętnienia, wymieszanego z determinacją. Usłuchał polecenia, choć zrobił to niechętnie, jakby nie opuszczała go nierealna nadzieja, że jest w stanie coś zrobić.
   -   Rozbroiliśmy wasz okręt i opanowaliśmy pokłady – oznajmił Xizarianin, podchodząc jeszcze bliżej – Wasi towarzysze zostali daleko z przodu i już wam nie pomogą. Jesteście pokonani. Słuchajcie naszych poleceń, a będziecie żyć.
   -   Pieprz się.
   Przez bardzo krótki moment Henry zastanowił się ponuro, czy sens owej riposty dotrze do obcego, ale cios, jaki otrzymał w ułamek sekundy później, rozwiał jego wątpliwości. Posłał go do tyłu z taką siłą, że uderzył z impetem plecami w panel dowódczy, uszkadzając go, i omal nie upadając na podłogę.
   -   Głupi terrański ścierwojadzie – brak emocji w dobywającym się z translatora głosie silnie kontrastował z postawą przerośniętego owada, która zdradzała rozjuszenie – Chyba nie rozumiesz. Twoje życie jest w naszych rękach.
   -   Gówno mnie to obchodzi – odparł Drake, splunąwszy krwią
   Kolejne uderzenie, tym razem wymierzone w brzuch, sprawiło, że komandor zgiął się wpół i padł na kolana. Xizarianin popatrzył na niego z góry, mierząc spojrzeniem dużych, nie mrugających, wielofasetowych oczu. Henry stłumił histeryczny śmiech, jakim nieomal wybuchł, oceniając własny absurdalny heroizm. Z drugiej strony, co miał do stracenia?
   -   A więc tak to ma wyglądać – stwierdził Xizarianin – Ile razy chcesz oberwać, aby to cię nauczyło rozsądku? Masz dużo kości, które mogę połamać.
   Drake nie odpowiedział – wciąż klęczał na podłodze, z trudem łapiąc oddech po silnym uderzeniu w żołądek. Nie miał ochoty płaszczyć się przed łupieżcą, ale nie wiedział, jak długo wytrzyma, nim się złamie.
   -   Tak, pomyśl o tym, ścierwo – rzekł obcy, najwyraźniej sądząc, iż Henry już mu uległ – A teraz zdecyduj, czy chcesz wybrać mniej przyjemną drogę, czy po dobroci wysłuchać naszego polecenia. Ja bym polecał to drugie wyjście, bo widzisz, ono zdecydowanie mniej boli.
   Komandor wziął kilka głębokich wdechów.
   -   Czego, kurna, chcecie? – zapytał w końcu – Dlaczego po prostu nas nie rozwaliliście, żal wam było?
   -   Bardziej się przydacie jako żywi – odrzekł Xizarianin – Wpadliśmy na tę flotę wojenną zupełnym przypadkiem, przyznaję, ale możemy mieć z tego prawdziwe szczęście w nieszczęściu.
   -   Doprawdy? – Drake ponownie splunął krwią, której metaliczny posmak wciąż czuł w ustach – Jak? Po mojemu, dostaliście w dupę, tylko po to, żeby zdobyć dwa niszczyciele.
   -   Przyjmę, że jesteś po prostu głupi, i oszczędzę ci dalszych tortur – rzekł pirat – Nie powinno się przecież karać wyłącznie za głupotę. Odpowiem też na twoje pytanie. Otóż, taka flota nie mogła się pojawić w sektorze Guvera bez powodu. Być może planujecie po prostu jakiś atak. Dowódcy roju słusznie stwierdzili, że trzeba schwytać kilku oficerów z waszej grupy, aby wydobyć od nich informacje. Zabierzemy was do kryjówki i tam przesłuchamy.
   Zrobił krótką pauzę, jakby czekał, aż sens tych słów dotrze do Henry’ego. Ten jednak już wcześniej zdawał sobie sprawę, jaki los w najlepszym razie ich czeka.
   -   Dlatego zmienicie kurs waszego okrętu – ciągnął Xizarianin – I polecicie z nami, naszym tunelem nadprzestrzennym. Koordynaty powinniście znać, bo lecimy do systemu Matthius. Po prostu każ swoim ludziom to zrobić, a będę bardzo uprzejmy.
   -   Już ja to, kurna, widzę.
   Za chwilę Drake otrzymał jeszcze jedno uderzenie, ale tym razem słabsze. Wystarczyło jednak, aby zupełnie obalić go na podłogę. Chciał wstać, lecz insekt podszedł jeszcze bliżej i postawił jedno ze swoich odnóży na jego piersi, przyduszając go ponownie do podłoża.
   -   Zrób to, albo umrzesz – oświadczył
   Henry już otwierał usta, ale do głowy nie przyszła mu żadna, choćby szczątkowo rozsądna, odpowiedź. Nie chciał, aby łupieżca spełnił swą groźbę, ale nie chciał też ulec jego żądaniom. Leżał więc tylko, milcząc i obserwując pozostałych oficerów, którzy wciąż stali, przyparci do ściany przez innych Xizarian, i wyglądali na przerażonych.
   Owa cisza najwyraźniej zniecierpliwiła owada, bowiem sięgnął po bardziej drastyczne środki. Powiedział coś do swoich podwładnych, a wtedy ci odbezpieczyli broń. Dwóch z nich skierowało ją w stronę przedniej części mostka.
   -   Jeżeli nie posłuchasz, wystrzelamy wszystkich – zagroził lider łupieżców – To chyba przynajmniej rozumiesz.
   -   Taaak? – odparował Drake, czując ponowny przypływ odwagi – A kto wtedy będzie sterował okrętem?
   -   Nie jesteście jedynymi, których wzięliśmy jako jeńców na tym okręcie – odrzekł pirat – Bez problemu znajdziemy kolejnych ochotników. Myślisz, że wszyscy członkowie twojej załogi będą mieli tyle odwagi… a może raczej tupetu, co ty?
   Henry został przyparty to muru. Zacisnął zęby, czując, że kończą mu się możliwości.
   -   No? – ponaglił go insekt, naciskając nieco mocniej odnóżem na pierś – Jak jest twoja decyzja, komandorze podporuczniku? – ostatnie dwa słowa wymówiłby zapewne z jawnym lekceważeniem, bo Drake poważnie wątpił, że używa jego rangi dla okazania szacunku
   -   Zgoda – powiedział w końcu, z wysiłkiem, a kiedy stwierdził, że Xizarianin nie zareagował, ani go nie puścił, z jeszcze większym trudem zawołał polecenie – Zróbcie, co każe. Zmiana kursu.
   Wyczuł, że wszyscy się zawahali, ale po chwili przystąpili do wykonania polecenia. To zadowoliło lidera Xizarian.
   -   Stać cię jednak na rozsądną decyzję – orzekł, zdejmując wreszcie odnóże z piersi Drake’a i pozwalając mu wstać – Mam nadzieję, że od tej chwili będziesz współpracował.
   Henry zdusił ripostę, obawiając się konsekwencji. Nie miał w pewnym sensie nic przeciwko fizycznemu dręczeniu jego samego, ale nie chciał być odpowiedzialny za tortury lub morderstwa dokonane na członkach jego załogi, których mu powierzono. Chociaż był mało lubianym dowódcą, ci ludzie mu ufali i czuł, że nie ma prawa szafować ich życiem bez powodu.
   Drake oparł się ciężko o panel dowódczy, czując ból wciąż pulsujący w policzku i w brzuchu. Za nim jego oprawca mówił coś we własnym języku.
   Wtedy jednak komandor usłyszał jeszcze coś, co rozwiało częściowo jego poczucie zupełnej beznadziei. Słuchawka interkomu wciąż leżała na panelu, i w tej właśnie chwili wydobywały się z niej dźwięki, których lider Xizarian najwyraźniej nie dosłyszał. Lecz Henry, wytężywszy słuch, zdołał zrozumieć padające słowa.
   -   Przebiliśmy się wreszcie przez te cholerne grodzie! – krzyknął porucznik Logan – Już niebawem będziemy na miejscu, tylko wystrzelamy wcześniej tych sukinsynów, które staną nam na drodze! Komandorze, niech się pan odezwie! Cholera, niech mi pan nie mówi, że jest już za późno!

* * *

   -   Mamy meldunek od Savda – usłyszał Satva w komunikatorze – Drugi niszczyciel też jest już przejęty, zaraz zaczną zmieniać kurs.
   -   Świetnie – prychnął któryś z dowódców roju – To i tak nie było tego warte.
   -   Zamknąć się! – odwarknął lider grupy – To może być coś ważnego, nie rozumiecie tego? A teraz sformować szyk i zbierać się do drogi powrotnej.
   Zwycięstwo. To słowo zabrzmiało w głowie Satvy dziwnie pusto i beznamiętnie. Był zadowolony z pokonanych przezeń tego dnia Terran, ale był to ledwie cień radości, jaką odczuwał w poprzedniej bitwie. Wcześniej wiedział, że zatriumfowali, i że zostaną sowicie wynagrodzeni za swój sukces. Teraz nie dostrzegał odpowiedniej proporcji pomiędzy ich osiągnięciem, a stratami, jakimi je okupiono.
   Terranie zniszczyli w sumie osiem ich fregat, z czego dwie stracono, gdy oddalająca się flota prowadziła jeszcze ogień na odległym dystansie. D’Tverni stracili również wielu dobrych pilotów biomyśliwców i szturmowców. Uszkodzone okręty staną się wprawdzie wkrótce jeszcze silniejsze, ale zniszczone były stracone na zawsze.
   Użył sterów, aby podążyć za resztą roju, który wespół z pozostałymi uformował spójną grupę. W jej centrum były terrańskie niszczyciele, wciąż poruszające się powoli na silnie uszkodzonym napędzie. Xizariańskie fregaty i inne, mniejsze jednostki, dostosowały do nich swoją prędkość, i wyruszyły w długą drogę powrotną. Do domu.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Stycznia 29, 2010, 12:03:48 pm
Znalazłem pewną niezgodność w twoim dziele. Jeśli statki Xizarian są coraz silniejsze po każdym strzale jaki pochłoną to czemu oni w bazach nie poddają ich systematycznemu uodpornianiu poprzez strzelanie do nich? Mogliby dość szybko uczynić je całkowicie odpornym na wszystko :P
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Lutego 02, 2010, 06:58:56 pm
Pomyślałem o tym. I ostatecznie ustaliłem, że Xizarianie nie posługują się bronią tej klasy, co Sorevianie czy Terranie, a w związku z tym ich statki nawet po poddaniu ostrzałowi z dostępnej im broni nie nabiorą odporności wystarczającej do powstrzymywania strzałów z broni terrańskiej czy soreviańskiej. Choć i tak staną się na nie wysoce odporne.
Xizarianie nie mają też niektórych typów uzbrojenia, jakim dysponują Terranie, np. broni plazmowej.

-----------------------------------------------------------



CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
OBRZEŻA UKŁADU MATTHIUS
SEKTOR GUVERA


   W związku z niesprzyjającymi ludzkiemu organizmowi warunkami panującymi w nadprzestrzeni, jej opuszczenie stanowiło źródło pokrzepienia i zdawało się od razu poprawiać nastrój oraz morale. Skawiński doceniał to zwłaszcza teraz, gdy spędził wewnątrz osobliwego wymiaru kilka ostatnich godzin, nie odwiedzając nawet kriogenicznej „sypialni”. Wobec stosunkowo niewielkiego dystansu do pokonania, nie miało to sensu.
   Ufając, że ponowne wejście w bardziej przyjazny stan rzeczywistości pokrzepiło również oficerów i członków załóg, wydał rozkaz natychmiastowego rozwinięcia szyku floty. „Hydra” szła na czele drugiej grupy, za okrętami towarzyszącymi jednostce inwazyjnej, którymi dowodził Vasquez. Za krążownikiem pojawiały się z kolei inne grupy, w tym ta kierowana przez Aneliego, która zgodnie z planem pozostała z tyłu, czekając na sygnał od Skawińskiego, wzywający ją do interwencji. Daleko przed nimi znajdowała się niewielka flotylla, która weszła w system już wcześniej i dokonała zwiadu.
   -   Jesteśmy już po drugiej stronie – oznajmił Skawiński – Dowódcy grup, meldować.
   -   Tu awangarda, kontradmirał Vasquez, jesteśmy gotowi, wiceadmirale.
   -   Tu Grupa A, komodor Jacques, wszystkie systemy sprawne, wiceadmirale.
   -   Grupa C, kontradmirał Kane, u nas wszystko w porządku, jesteśmy gotowi do rozpoczęcia operacji, wiceadmirale.
   -   Grupa „szpicy”, komodor Bailey, mamy was na sensorach, wiceadmirale, i czekamy na dalsze rozkazy.
   -   Karimure, jak tam u was?
   -   Czekamy na sygnał.
   -   Świetnie. Niech jednostki zwiadowcze natychmiast prześlą nam transmisją wyniki monitorowania systemu.
   Przez następne kilka minut Skawiński musiał znosić narastające napięcie, kiedy pracowały ekipy techników. Odnosił wrażenie, że teraz każda chwila zwłoki niesie ze sobą nieodwracalne reperkusje i że jeśli spóźnią się choćby minimalnie z atakiem, xizariańscy piraci mogą już być w pełni gotowi do odparcia sił terrańskich.
   -   Flota, powoli naprzód – nakazał, chcąc, aby przynajmniej nie pozostawali w miejscu przez dłuższy czas – Utrzymać wyznaczone wcześniej formacje. Jak wyniki analizy?
   -   Zewnętrzne planety są puste – odrzekł dowódca zwiadowców – Żadnych śladów aktywności.
   -   To znaczy, że na razie nie ma się co obawiać wykrycia – stwierdził cicho wiceadmirał – Gdyby byli w pobliżu, już znaleźlibyśmy się w ich zasięgu.
   -   Kontynuujemy zatem pierwotny plan – odezwał się Aneli – Pozostaję tutaj ze swoją grupą, dopóki nas nie wezwiecie.
   -   Instalacje nieprzyjaciela zlokalizowane na orbicie Matthiusa V – zameldował technik
   -   Matthius V – powtórzył Skawiński, a następnie zapytał, chcąc się upewnić – Jesteśmy w zasięgu ich lokalnych sensorów?
   -   Nie, wiceadmirale, ale wkrótce się znajdziemy.
   -   Są pełne dane na temat liczebności sił przeciwnika?
   -   Według analizy, jest tam około dwustu dużych okrętów, głównie fregat. Oprócz nich, jest też około dwudziestu innych sygnatur. Inne jednostki przypuszczalnie opuściły bazę, wysłane na misje łupieżcze. Osłona myśliwska prawdopodobnie liczy niecały tysiąc jednostek. Orbitalne instalacje to głównie magazyny i tankowce, oraz baterie lekkiej i ciężkiej artylerii jonowej.
   -   Kontynuujcie przystępowanie do operacji – nakazał wiceadmirał – Grupa awangardy, szybkość bojowa, obrać kurs na Matthius V.
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Pozostali, trzymać się w pobliżu i utrzymywać szyk.
   -   Sane Feomar at irfare – odezwał się nagle Aneli uroczyście, a po dłuższej chwili dodał – To znaczy, niech nas Feomar prowadzi.
   Skawiński uśmiechnął się na te słowa. O ile w mentalności Terran wierzenia odgrywały znikomą rolę, o tyle Sorevianie byli bardzo religijni. Aneli nawet teraz, mając ludzi jako towarzyszy broni, wzywał otwarcie pomocy swojego smoczego bóstwa wojny.
   -   Otworzyć ogień na optymalnym zasięgu – rozkazał wiceadmirał – Podejdźcie tak blisko planety, jak to możliwe, a potem pozwólcie im się okrążyć. Wtedy weźmiemy ich w kleszcze.
   -   Czy nie będzie możliwe użycie dział fuzyjnych? – zapytał Vasquez
   -   Po kolei – syknął Skawiński – Najpierw musimy rozprawić się z ich okrętami, potem przyjdzie czas na zniszczenie zabudowań na powierzchni planety. Trzymajcie się planu.
   Pierwsze ruszyły na pełnej prędkości okręty Vasqueza, dopiero później dołączyły do nich pozostałe grupy flot. Poszczególne jednostki rozwijały teraz znaczne prędkości, ale czekał ich przelot do piątej planety systemu, co oznaczało kolejny dość długi lot. Zasięg, jakim dysponowało uzbrojenie terrańskich i soreviańskich okrętów, pozwalał im na prowadzenie ognia na dystansach rzędu tysięcy kilometrów, ale jak na razie nawet to nie wystarczało.
   Lot dłużył się, a Skawiński po jakimś czasie przestał słuchać rutynowych meldunków techników, zawiadamiających o kolejnych przebytych odległościach. Teraz, kiedy bitwa miała nastąpić lada chwila, napięcie stawało się nie do zniesienia.
   -   Cholera – zaklął wiceadmirał, zorientowawszy się, że odległość, jaka dzieli ich od celu, może zaważyć na powodzeniu ostatniego punktu planu – Karimure, jesteście tam?
   -   Tak, wiceadmirale – odezwał się basowy głos Aneliego
   -   Nie możemy sobie pozwolić na tyle minut opóźnienia, jeśli chodzi o wasze wsparcie. Chcę, żebyście wykonali szybki skok w nadprzestrzeni, kiedy będziecie interweniowali. Nie używajcie do tego konwencjonalnych silników.
   -   Myślę, że tak zrobimy.
   -   Jesteśmy w zasięgu sensorów wroga? – zapytał Skawiński, zwracając się tym razem do jednego z techników
   -   Od ponad piętnastu minut, wiceadmirale – odrzekł podoficer – Wiedzą już o naszej obecności.
   -   Kontynuujcie.
   Nastąpił kolejny okres pozornego spokoju, po którym nadszedł kolejny meldunek.
   -   Wiceadmirale, grupa zwiadowcza nawiązała kontakt bojowy z wrogiem.
   -   Mają się natychmiast wycofać poza ich zasięg i dołączyć do grupy awangardy – rzekł Daniel, na razie wciąż względnie spokojny.
   -   Wiceadmirale – odezwał się nagle kontradmirał Vasquez – Oni formują szyk w pobliżu planety. Nie zamierzają chyba dopuścić nas zbyt blisko. Wystawiają nas na cel swojej obronie biernej.
   Skawiński zacisnął szczęki. Jeżeli Xizarianie nie zamierzali wychodzić im naprzeciw, oznaczało to konieczność wydania im bitwy nieopodal Matthiusa V, co narażało flotę GTF na ogień artylerii wrogich instalacji orbitalnych.
   -   Kontynuujcie podchodzenie – rozkazał wreszcie – Otwórzcie ogień na maksymalnym dystansie, intensyfikując ostrzał w miarę zmniejszania odległości.
   -   Ale ich instalacje orbitalne…
   -   Wiem o tym, do jasnej cholery! – warknął Daniel – Rozwińcie szyk względem wrogiej floty i tych instalacji, żeby zmniejszyć pole ostrzału tym ostatnim. Nie będą strzelać w swoje własne okręty.
   -   To nie takie proste, wiceadmirale – zaoponował Vasquez – Oni mają fregaty, nie wymanewrujemy ich zbyt łatwo.
   -   Po prostu zróbcie, co w waszej mocy – odrzekł Skawiński – Musicie się utrzymać do czasu, aż przyjdziemy i weźmiemy ich w okrążenie. Grupa C zajmie bardziej wysunięte pozycje i rozprawi się z instalacjami orbitalnymi.
   Wiceadmirał zacisnął palce na panelu, z coraz większym trudem panując nad nerwami. Plan, jaki omówili, wydawał się prosty do wykonania, w praktyce jednak Xizarianie wcale im tego nie ułatwiali. Skawiński odnosił wrażenie, że nic nie idzie po jego myśli.
   -   Kontakt z wrogiem – zameldował Vasquez – Odpowiadamy ogniem, ale ich jest zbyt wielu. Uformowali zwarty szyk i stopniowo go rozwijają, poszerzając pole ostrzału.
   -   Kontynuujcie – odparł wiceadmirał, starając się mówić spokojnie, choć czuł już, że pot zaczyna mu występować na czoło – Rozwińcie formację, ale nie rozpraszajcie okrętów.
   -   Wiceadmirale, oni nas zmasakrują – zaprotestował Vasquez, najwyraźniej też tracąc kontrolę nad nerwami – Musimy połączyć się z resztą floty i przeważyć ich siłą ognia.
   -   Odmawiam – powiedział stanowczo Skawiński – Zbliżcie się jeszcze trochę, a potem zacznijcie się wycofywać.
   -   Wiceadmirale, nalegam, aby zmienił pan…
   -   Jeszcze nie! – uciął Daniel – Musimy ich skłonić do tego, aby weszli na wasze tyły! Przygotować się do pozorowanego odwrotu!
   Przestrzeń otaczająca „Hydrę” i towarzyszące jej okręty była zupełnie spokojna, ale Skawiński zdawał sobie sprawę, że gdzieś z przodu toczy się już batalia. Lada chwila i tutaj, w bezpośrednim sąsiedztwie ciężkiego krążownika, rozpęta się piekło.
   -   Meldujcie – powiedział ponownie do dowódcy awangardy – Jak sytuacja?
   -   Cofamy się zgodnie z planem – odrzekł Vasquez – Wciąż prowadzimy wymianę ogniową i jesteśmy teraz na średnim dystansie. Ich flota się podzieliła.
   -   To jest to – stwierdził Skawiński – Jeżeli spróbują was okrążyć, wkroczymy.
   -   Nie zrobią tego, oni po prostu poszerzają wciąż pole…
   -   Dostaliście rozkaz, kontradmirale – wiceadmirał ponownie przywołał na pomoc stanowczy ton głosu, starając się nie szerzyć paniki – Kontynuujcie, dopóki nie wydam kolejnego.
   Wciąż miał nadzieję, że jego pierwotny plan się powiedzie, i czekał na właściwy ruch Xizarian, ale z każdą chwilą coraz bardziej się obawiał, że będzie musiał zmienić taktykę. Walcząc z narastającym niepokojem, oczekiwał jednak, że sytuacja zmieni się po jego myśli.
   Przez kilka minut, po otrzymaniu kilku kolejnych raportów od Vasqueza, w tym tych o utracie pierwszych okrętów, nic takiego nie następowało, i Skawiński zaczął z rozpaczą myśleć o zmianie planów, kiedy kolejny meldunek od dowódcy grupy awangardy obudził w nim nadzieję.
   -   Okrążyli nas, wiceadmirale – stwierdził Vasquez, z nieco większym spokojem, niż dotychczas – Nie mamy już dokąd uciec. Jeśli macie zamiar coś zrobić, lepiej teraz.
   -   Przyjąłem – odrzekł Daniel, po czym przesłał komunikat do innych oficerów – Do Grup A i C, zajmijcie wyznaczone pozycje i dołączcie do grupy awangardy. Grupa A, lewa flanka. Grupa C, weźcie prawą flankę i skierujcie część ognia na instalacje orbitalne.
   Lecąca od jakiegoś czasu na zredukowanej prędkości „Hydra” teraz uruchomiła swoje silniki na pełnej mocy, idąc na spotkanie Xizarianom. Skawiński wziął głęboki wdech, modląc się jednocześnie, aby Vasquez i jego grupa utrzymali się.
   -   Otworzyć ogień na maksymalnym dystansie – rozkazał – Wybierać cele i niszczyć je ostrzałem skoncentrowanym. Weźcie najpierw fregaty na zewnątrz formacji. Nie możemy ryzykować trafienia w okręty naszej awangardy.
   -   Wszystkie baterie, ognia! – zawołał kapitan flagowy do załogi krążownika
   Ciężka artyleria „Hydry” – sześć ciężkich dział plazmowych i sześć jonowych – odezwała się pierwsza, posyłając strzały w oddalone, znajdujące się jeszcze poza zasięgiem wzroku okręty wroga. W chwilę potem przemówiło kilkadziesiąt lżejszych dział laserowych. Ponieważ Skawiński nie mógł na własne oczy widzieć, co się dzieje, obserwował przebieg sytuacji na ekranach.
   Grupa Vasqueza była już niemal całkiem okrążona, choć teraz interweniujące okręty terrańskie same wzięły Xizarian w zasadzkę. Zaznaczone przez komputerowe systemy artyleryjskie obiekty były już namierzone, i otrzymywały trafienia z laserów, plazmy i wiązek jonów. Piraci odpowiedzieli ogniem, ale ten jak na razie był wciąż sporadyczny, jako że większość ich fregat atakowała wciąż awangardę ludzkiej floty, najwyraźniej zdecydowana zniszczyć okręt inwazyjny, nim ten będzie zdolny użyć swojej niszczycielskiej broni. Idąca na czele Grupy B „Hydra” otrzymała kilka trafień, ale te nie przedarły się nawet przez osłonę.
   Na obrazach z detektorów Skawiński zauważył coś jeszcze – gromadzące się na pograniczu zasięgu sensorów dwie nowe grupy, najwyraźniej gotowe wziąć w okrążenie także i drugą część terrańskiej floty. Wiceadmirał jednak tylko na to czekał – kiedy te okręty ich zaatakują, znajdą się bardzo szybko pod zmasowanym ostrzałem floty soreviańskiej.
   Świadomość, że sprawy zaczynają powoli iść po jego myśli, dodała mu nieco otuchy, co przygotowało go na widok, jaki zastał, kiedy jego okręty zbliżyły się już dostatecznie do miejsca bitwy. Xizarianie byli wszędzie i było ich więcej, niż przypuszczał. Flota Vasqueza była atakowana nie tylko przez przeważające liczebnie fregaty, ale też przez chmary wrogich myśliwców i szturmowców.
   Chmary, z których część opuściła teraz dotychczasowe miejsce walki i pognała prosto na okręt flagowy i jego obstawę.
   -   Wypuścić wszystkie myśliwce, natychmiast – nakazał Skawiński – Eskadry mają pozostać wewnątrz formacji i osłaniać duże okręty, żadnych akcji ofensywnych ani wchodzenia w bezpośredni zasięg xizariańskich fregat.
   Główne siły terrańskiej floty wdarły się w rejon walk jak nóż w masło, w pierwszej wymianie ognia niszcząc lub poważnie uszkadzając dwanaście fregat. „Hydra”, która szła na czele, zbliżyła się niebezpiecznie do jednostek wroga, od którego dzieliło już ją tylko kilkaset kilometrów, które wkrótce zmalało do kilkudziesięciu. Na takim krótkim dystansie każdy strzał trafiał jednak celnie i morderczo, skutkiem czego można było zaatakować Xizarian wewnątrz formacji, oddzielających główne siły od grupy awangardy dowodzonej przez Vasqueza. Ciężki krążownik Skawińskiego plunął ze swoich dział, ostrzeliwując z całej artylerii jedną z fregat, co w ślad za nim uczyniły znajdujące się tuż obok niszczyciele, wybierając cele i unicestwiając je. Małe okręty wroga próbowały się bronić, wspierały je też ogniem pozostałe jednostki xizariańskie, ale nie miały szans. W szykach Xizarian powoli powstawał wyłom, a znaczna część ich floty przestawała istnieć, wzięta w gęsty ogień krzyżowy. Jeden z niszczycieli klasy Vengo wysforował się do przodu i staranował fregatę piracką, zbyt oddaloną od pozostałych. Od potężnego uderzenia niewielki okręt został nieomal rozerwany na pół, a dzieła zniszczenia dokończyły działa jego przeciwnika.
   Terrańskie okręty nie były jednak bezkarne – choć fregaty wewnątrz formacji były jedna po drugiej masakrowane, inne wciąż otaczały ich zewsząd, ostrzeliwując się gęsto z dział jonowych. Ich strzały zakłócały działanie osłon, przeciążając je, a trafienia w kadłub powodowały znaczne uszkodzenia elektroniki wskutek wytwarzającego się pola elektromagnetycznego. Poważne utrapienie stanowiły także wrogie szturmowce, używające ciężkich torped, zdolnych niszczyć pancerze i osłony dużych okrętów – Skawiński aż się wzdrygnął, kiedy boczną część kadłuba towarzyszącego „Hydrze” niszczyciela rozerwało nagle kilka eksplozji, zlewających się w jeden potężny wybuch, wskutek którego w burcie okrętu ziała teraz znacznych rozmiarów wyrwa.
   Kolejny grad pocisków, odpalonych przez eskadrę wrogich szturmowców, uderzył w okręt flagowy, zanim terrańskie myśliwce zdołały przegonić jednostki wroga. Osłony zostały poważnie obciążone, i tak już wcześniej nadwyrężone ostrzałem z broni jonowej, lecz Daniel zachował zimną krew.
   Bitwa zdawała się być wyrównana, ale Skawiński dobrze wiedział, że walczący nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
   -   Nowe odczyty, panie wiceadmirale – zameldował technik na mostku „Hydry” – Nowe grupy fregat xizariańskich, wchodzą na nasze tyły.
   -   Chcą nas okrążyć – stwierdził Daniel z ponurą satysfakcją – Na nieszczęście dla nich, my to przewidzieliśmy. Karimure? – dodał, mówiąc teraz przez komunikator
   -   Czekamy na sygnał – odezwał się Aneli
   -   Przygotujcie się do interwencji. Szybki skok na naszą aktualną pozycję, zanim te łajzy się połapią, i otwórzcie od razu ogień.
   -   Systemy już gotowe – oznajmił Sorevianin – Napęd nadprzestrzenny skalibrowany. Możemy dokonać skoku w każdej chwili.
   -   Bądźcie na pozycji za… trzy minuty. Zróbcie im piekło.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 01, 2010, 08:29:01 pm
Wygląda na to, że ktoś mnie zniechęcić do dalszego zamieszczania fragmentów. Ale ja się tak łatwo nie dam.

Niestety, dłuższego kawałka wkleić nie dało rady.
---------------------------------------------------------

* * *

   Jeżeli Satva mógł być w tej chwili w ogóle z czegoś zadowolony, to chyba wyłącznie z faktu, iż bitwa odbyła się stosunkowo niedaleko układu Matthius. Ponieważ towarzyszyły im dwa zdobyte niszczyciele, z ciężko uszkodzonymi silnikami, grupa zmuszona była poruszać się wolno, przez co lot dłużył się nawet pomimo relatywnie niewielkiego do przebycia dystansu. Xizarianin wolał nie wyobrażać sobie, jak długo by lecieli, gdyby napadnięty został konwój z daleka od bazy.
   Myśliwce musiały niestety lecieć równie wolno, co reszta grupy, zatem Satva posłusznie postępował za fregatami, wraz z resztą roju Vrisa, z którego ocalała połowa D’Tverni. Po pobraniu paliwa od towarzyszących grupie łupieżczej tankowców, pozostających w nadprzestrzeni na czas akcji, jego biomyśliwiec mógł bez problemu przebyć dystans, jaki jeszcze dzielił go od celu.
   Satva był zły na dowódcę grupy, jako że wpadł na pomysł, aby mimo zaistniałych okoliczności wziąć jeńców, co pociągnęło za sobą zbędne straty. Wiedząc jednak, że zatargi z wyższymi rangą piratami do niczego go nie zaprowadzą, postanowił ową złość skupić na Terranach. Obwiniał ich zatem o to, co zaszło, o to, że mieli czelność tak zaciekle się bronić, i obiecywał im już zemstę. Już po raz wtóry odczuwał głód uczestnictwa w kolejnej bitwie, pokonywania kolejnych przeciwników, jaki trawił go już wcześniej, i sprawiał, że nie mógł się doczekać walki. Teraz jednak ów głód przybrał nieomal formę obsesji – to nie było już właściwe jego naturze czerpanie z wojowania radości, to było pragnienie pomsty.
   -   Zbliżamy się do systemu – oznajmił lider grupy – Przygotujcie się do wejścia w portal, D’Tverni. Wracamy do domu.
   -   Po tym wszystkim – wtrącił Vris – Należy nam się iolnem tavasty.
   -   Dostaniecie, D’Tverni, dostaniecie – odrzekł potulnie dowódca – Należy się to wam, jak nigdy dotąd.
   Właśnie w chwili, kiedy Satva zaczynał się pocieszać tym, że będzie mógł dzisiejszego wieczoru poprawić sobie nastrój, rozległo się głośne nawoływanie w komunikatorze, które zburzyło dotychczasowy umiarkowany spokój.
   -   Grupa z układu Echion! – odezwał się czyjś głos, przypuszczalnie pochodzący z bazy w Matthiusie – Całe szczęście, że jesteście! Mamy poważne kłopoty! Grupa, zgłoście się!
   -   Jesteśmy w zasięgu – odparł dowódca – Nie opuściliśmy jeszcze nadprzestrzeni, nie mamy wglądu na sektor…
   -   To atak! – uciął głos; zdawał się być zalękniony
   -   Jaki atak?
   -   Tu są Terranie! – zawołał Xizarianin z bazy uniesionym głosem – Oni… i Sorevianie też! Zebrali grupę uderzeniową, i zaatakowali kryjówkę!
   Satva zaklął siarczyście. Obawiał się teraz najgorszego z jednej strony, z drugiej zaś przygotowywał się już psychicznie do kolejnej walki, podbudowując bitewny zapał.
   -   Atak terrański? W jakim jesteście stanie?
   -   Roznoszą nas w pył! – D’Tvern wyraźnie tracił panowanie nad sobą – Nie mamy ze sobą wszystkich fregat, wysłaliśmy na rajdy jeszcze dwie inne grupy!
   -   Nasza grupa jest już trochę przetrzebiona… – w głos lidera roju wkradł się niepokój, zabarwiony wątpliwościami – Nie zatrzymamy tych Terran na długo, jeśli mogli zniszczyć…
   -   Nie ma innego wyjścia! – przerwał rozmówca – Ci Sorevianie pojawili się znienacka, nie widzieliśmy ich wcześniej… chcieliśmy wziąć Terran w okrążenie, ale to oni okrążyli nas… zniszczyli już większość floty… po prostu tutaj lećcie, natychmiast, albo nie będzie czego zbierać!
   -   Zrozumiałem – potwierdził dowódca grupy, po czym zwrócił się do podkomendnych D’Tverni – Wygląda na to, że z tavasty nici, dopóki nie rozprawimy się z tymi szkodnikami.
   Satva naparł mocniej na stery, przyspieszając, zanim otrzymał jakikolwiek rozkaz, ale nie był jedynym, który to zrobił – wszystkie okręty we flotylli, tak drobne biomyśliwce oraz szturmowce, jak i fregaty, zwiększyły teraz prędkość, rwąc do przodu, do strefy przejścia. Tunel nadprzestrzenny, którym podążali, kończył się nieopodal ich aktualnej pozycji, jakby urywając się w trakcie drogi. W istocie jednak znajdował się tam formujący się już portal. Stało się to aż nadto widoczne, kiedy pierwsze podążające w roju myśliwce zaczęły opuszczać przezeń nadprzestrzeń. Wkrótce Satva znalazł się po drugiej stronie, gdy jego mały biostatek przedarł się przez wyrwę oddzielającą dwie rzeczywistości, jakby przedzierał się przez grubą błonę.
   Jego oczom ukazał się przerażający, a jednocześnie wspaniały widok. Momentalnie poczuł rozdarcie pomiędzy jego wciąż nie gasnącym głodem walki, a niepokojem, jaki go ogarnął po zaobserwowaniu systematycznie niszczonych sił xizariańskich piratów, które broniły się dzielnie, choć wyraźnie przegrywały. Flota terrańsko-soreviańska była u progu tej bitwy z pewnością mniej liczna, lecz bardziej bitna i silniej uzbrojona. Teraz zaś nawet liczebność przestawała działać na korzyść łupieżców, wobec poniesionych przez nich strat.
   -   Ruszać się! – warknął lider grupy – Wszyscy do ataku! Uderzyć na ich lewe skrzydło! Tylko fregaty „Ovrin” i „Silv” wraz z rojem Vorsa niech pilnują jeńców!
   Natychmiast rozległy się protesty jednostek wyznaczonych do strzeżenia dwóch zdobytych terrańskich niszczycieli, niemniej posłuchały one polecenia. Satva nie zwracał już na to uwagi, bowiem teraz zaprzątnęła ją całkowicie walka z Terranami.
   Gdy Sivt zbliżył się do formacji, doznał przykrej niespodzianki – ludzkie myśliwce pozostawały wewnątrz własnych formacji, strzegąc ich tylko, a nie tracąc sił na ataki. Oznaczało to silną obronę nieprzyjaciela przed atakami xizariańskich biomyśliwców oraz szturmowców. Niemniej, Satva nie miał zamiaru rezygnować z walki z tak błahego powodu. Bez najmniejszego lęku, wleciał brawurowo w sam środek formacji strzegącej lewego skrzydła terrańskiej floty, w ślad za innymi D’Tverni z roju Vrisa. Natychmiast skupił się na nich ogień lekkiej artylerii wrogich okrętów, ale nie zważali na to.
   -   Rozprawcie się z nimi! – zawołał Vris, kiedy drogę zastąpiła im eskadra myśliwców terrańskich – Zaraz będą tu nasze szturmowce, musimy im oczyścić przestrzeń do manewrów!
   Satva wątpił, że szturmowce będą w stanie coś zdziałać – brakowało im już torped po ostatniej akcji. Niemniej, na widok nieprzyjacielskich myśliwców zareagował natychmiast. Obydwie eskadry niewielkich statków ostrzelały się nawzajem, a następnie zeszły sobie z drogi, by później się rozproszyć. Terranie najwyraźniej nie chcieli się narażać na wymianę ognia w sytuacji, kiedy dwie maszyny leciały sobie naprzeciw. Znalazł się tylko jeden dostatecznie śmiały, aby zmierzyć się z Satvą. Skończyło się to dla niego zresztą źle, bowiem Sivt był od niego szybszy – zniszczył go błyskawicznie kilkoma celnymi strzałami, podczas gdy człowiek zdążył oddać tylko jeden, ledwie uszkadzając bioniczny pancerz, który od razu zaczął się regenerować.
   Ucieszony zwycięstwem, Satva zatoczył szeroki łuk, ignorując strzały z lekkich działek laserowych z nieprzyjacielskich niszczycieli i korwet, a następnie podążył za rozproszonymi myśliwcami z formacji. Wtem biokomputer jego statku ostrzegł go, że został namierzony, i odpalono w jego kierunku rakietę. Xizarianin zaklął i przyspieszył, zataczając kolejny łuk i wyrzucając wabik. System namierzania wrogiego pocisku nie dał się jednak zmylić, ku złości Satvy, i dalej za nim podążał. Sivt leciał na pełnej prędkości, ale nie było w stanie to go uratować – rakieta była już bardzo blisko, coraz bliżej rufy myśliwca.
   Ratunek dla młodego D’Tvern przyszedł z najmniej spodziewanej strony – wrogie okręty wciąż prowadziły ogień z lekkich laserów w jego kierunku, a któryś ze źle wymierzonych strzałów trafił w znajdujący się tuż za jego ogonem pocisk, zamiast w myśliwiec, niszcząc go natychmiast. Satva mógłby być za to Terranom wdzięczny, może nawet zastanowić się nad oszczędzeniem tego konkretnego okrętu, gdyby nie fakt, że kolejny strzał uderzył celnie, trafiając w biomyśliwiec i uszkadzając go. Klnąc gorzko, Sivt zmienił kurs, nie chcąc dłużej już lecieć po prostej i czynić z siebie tym samym łatwy cel.
   -   Vris, Ritsa – zawołał przez komunikator, widząc, że reszta myśliwców z jego roju gdzieś zniknęła, a on leci otoczony morzem nieprzyjaciół – Gdzie jesteście?
   -   Ritsa nie żyje, D’Tvern – odezwał się dowódca – Tych Terran jest tu za gęsto, robią z nas sieczkę.
   -   Kto jeszcze ocalał z naszego roju? – nie dawał za wygraną Satva
   -   Tylko my dwaj – odrzekł gorzko Vris – Broń się, jak długo możesz, bo to może być już koniec, D’Tvern.
   Wobec słów dowódcy, Satva stanął w obliczu czegoś dotąd dlań niewyobrażalnego – klęski. Nigdy dotąd nie próbował nawet o czymś podobnym myśleć, jako że wolał po prostu marzyć o kolejnych odnoszonych sukcesach, toteż teraz był w szoku i nie dowierzał, że może to się tak skończyć. Kiedy powoli oswajał się z tą myślą, starając się ją zagłuszyć żądzą walki, jakiś Terranin wykorzystał jego brak koncentracji na pilotowaniu myśliwca, i wszedł mu na ogon. Satva zaklął zmieniając kurs i schodząc mu z celownika, jednak pierwszy strzał dosięgł już jego silników i uszkodził je. Biomyśliwiec Xizarianina był już uszkodzony trafieniem z działka okrętowego, zatem teraz manewrowanie stało się dziko trudne. Pełen gniewu i frustracji, Satva operował z trudem sterami, chcąc się wymknąć ścigającemu go nieprzyjacielowi, ale wobec niesprawnego myśliwca, nie był w stanie zbytnio zejść mu z celownika. W trakcie tej gonitwy człowiek posłał mu jeszcze jedną serię, a Sivt otrzymał kolejne trafienie.
   Uznając, że nie ma innego wyjścia, w pewnym momencie zastosował znany mu dobrze manewr, nagle zmniejszając ciąg silników i aktywując dysze hamownicze. Ku jego frustracji, wyglądało na to, że ludzki pilot znał ten manewr, bowiem sam nagle zwolnił, niemal się zatrzymując. Zrobił to jednak trochę zbyt późno, skutkiem czego minął Satvę, omal się z nim nie zderzając, i stanął tuż obok niego, w niebezpiecznie małej odległości kilkudziesięciu metrów.
   Choć Terranin nie znalazł się w celowniku Satvy, ten mógł wciąż wykorzystać sytuację. Zaczął zatem gorączkowo wycofywać się, obracając jednocześnie myśliwiec w stronę wroga. Wprawdzie był na nieco lepszej pozycji, ale wobec uszkodzonego układu sterowniczego, zmieniał kurs wolniej od człowieka. Nastąpił swoisty, krótkotrwały wyścig, kiedy jeden pilot usiłował wycelować w drugiego wcześniej od niego. W końcu, Satva namierzył terrański myśliwiec mniej więcej w tym samym czasie, w którym on sam został namierzony, jednak wcześniej otworzył ogień. Terranin nie zdążył, jego myśliwiec rozerwały wiązki z działek jonowych, a kokpit eksplodował, uśmiercając pilota.
   Czując nie tyle radość z odniesionego zwycięstwa, co ulgę z faktu, iż udało mu się uniknąć śmierci, Satva ponownie nabrał prędkości, w ostatniej chwili unikając strzału z działka okrętowego. Po nim jednak nastąpiły kolejne, a za chwilę Sivt musiał się zmierzyć z kolejnym myśliwcem, tym razem samemu podejmując pościg, bardzo wyczerpujący z powodu nie zregenerowanych jeszcze uszkodzeń swego biostatku.
   Przeciwnik zginął w eksplozji, gdy zmęczony Satva w końcu oddał celną serię. Oprócz niego, byli jednak następni – do Terran dołączyli teraz piloci soreviańscy.
   To nie miało końca.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Marca 01, 2010, 09:46:11 pm
Nie przejmuj się, masz jednego czytelnika :P Podoba mi się to opisywanie akcji z różnych stron. Pomysł zaczerpnięty od Sapkowskiego?
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 03, 2010, 08:10:47 pm
Podoba mi się to opisywanie akcji z różnych stron. Pomysł zaczerpnięty od Sapkowskiego?

Hmmm... właściwie to jakoś tak samo przyszło.
Jeśli faktycznie miałbym to od kogoś zaczerpnąć, to nie od Sapkowskiego (pisząc powieść, jeszcze go za sobą nie miałem), tylko od Rowleya. Jeżeli tylko Bazil i Relkin byli rozdzieleni, co zdarzało się zresztą rutynowo w każdym tomie (najbardziej zaś w piątym, gdzie praktycznie przez pół książki każdy prowadzony był osobno), to opisywał fragmentami przeżycia jednego, i przeżycia drugiego.
----------------------------------------------------------



NISZCZYCIEL „FAJRERO”, KLASA VENGO
UKŁAD MATTHIUS
SEKTOR GUVERA


   Wiązka z miotacza sonicznego mignęła tuż nad opancerzonym ramieniem Logana, trafiając w końcu w ścianę i odłupując od niej kawałki metalu. Po korytarzu poniósł się ogłuszający hałas, kiedy rozproszone fale dźwiękowe odbiły się od trafionej powierzchni. Kolejny strzał trafił w wychylającego się zza rogu szeregowego Błakowa, ale tylko uszkodził pancerz jego zbroi, nie przedzierając się przezeń. Porucznik ponownie się ukrył, a następnie wyskoczył, unosząc broń do ramienia. Wycelował błyskawicznie, co dzięki pomocy systemu wspomagania w kombinezonie było dziecinnie łatwe, i oddał pojedynczy strzał, trafiając Xizarianina prosto w głowę. Wiązka ze szturmowego karabinu laserowego przeszła na wylot, rozpryskując łeb obcego i rozlewając dookoła posokę.
   Było jeszcze dwóch, którzy usiłowali położyć ogień zaporowy na korytarz, by tym samym uniemożliwić Marines wychylenie się i oddanie celnego strzału. Ten zamiar się jednak nie powiódł, i choć kapral Hayne został postrzelony w ramię, to dwóch innych żołnierzy trafiło w cel, uśmiercając łupieżców. Korytarz był już czysty i oddział Logana pognał naprzód. W walce dystansowej Marines, doskonale wyszkoleni weterani, wyposażeni ponadto w szereg usprawniających pracę ich organizmu nano-wszczepów, oraz w najwyższej klasy zasilane pancerze bojowe, byli niezrównani.
   -   Komandorze, niech się pan zgłosi – powiedział porucznik przez interkom – Do licha, wciąż nie ma odpowiedzi.
   -   Może te pieprzone insekty już ich wytłukły? – zasugerował sierżant Shepard
   -   Nawet jeśli, to przecież nie będziemy tu sterczeć bezczynnie. Idźcie dalej korytarzem, tylko po kolei.
   Xizarian można było dość łatwo pokonać, jeżeli trzymało się ich na dystans, ale stawali się dużo groźniejszym przeciwnikiem, jeśli już udawało im się podejść blisko, toteż Marines uważali na zasadzki. Pomagała im w tym obecność sensorów ruchu w wyposażeniu ich kombinezonów – właśnie teraz wykryły one czterech Xizarian, którzy kryli się za rogami bocznych korytarzy, prowadzących do kwater załogi, licząc najwyraźniej, że ludzie podejdą na tyle blisko, by można było zaatakować ich w zwarciu. Marines udaremnili im ten zamiar, puszczając naprzód tylko dwóch żołnierzy, za plecami których stali już następni. Gdy tylko Xizarianie wyskoczyli zza rogów, zostali zastrzeleni.
   -   No dobra – orzekł Logan, widząc, że przed nimi znajduje się przejście do korytarza, którym mogli dalej dojść już prosto na mostek – Zdaje się, że pilnowali części jeńców w ich kwaterach. Shepard, weź swoich ludzi i odbijcie ich.
   -   A wy, poruczniku? – odparł podoficer
   -   Stąd już niedaleko na mostek. Nie zatrzymają nas te przerośnięte insekty.
   -   Okay. Dobra, chłopcy, rozdzielamy się. Hayne, jeśli Steve już cię załatał, to zabierz swoich ludzi do kwater załogi na prawym skrzydle.
   Logan zacisnął palce mocniej na rękojeści karabinu, podążając na czele pozostającej u jego boku drużyny. Była już tylko ta, oraz oddział Sheparda – sierżant Bradley zginął bowiem wraz ze swoimi ludźmi na samym początku, kiedy łupieżcom udało się wciągnąć ich w walkę wręcz. Xizarianie byli z reguły kiepskimi strzelcami, ostrzeliwującymi się gęsto, choć niecelnie, lecz ze względu na swoją siłę i nadludzki refleks, stanowili zabójczych oponentów w zwarciu. Należało więc zabić ich na dystansie, i nie pozwolić się zbliżyć.
   -   Przed chwilą skasowaliśmy chyba jedną z ich grup – stwierdził porucznik – Następna musi bronić dostępu do mostka. Uważajcie.
   -   A co niby robimy przez cały czas, cholera? – skomentował szeregowy Mellish
   -   Zamknijcie się i obserwujcie sektor – warknął sierżant Reschke – Nie mam zamiaru ratować żadnego pojeba, który spotka się z jednym z tych robali z bliska, bo gadał trzy po trzy, zamiast patrzeć przed siebie i uważać na odczyty sensorów!
   -   Starczy tego – uciszył ich Logan – Bo zaraz sam będziesz takim pojebem, Reschke.
   Marsz przez dzielące ich od sterowni okrętu korytarze przebiegał spokojnie, do czasu, aż Marines znaleźli się przed długim przejściem odprowadzającym do mostka, od którego odchodziły drogi dostępu do szeregu dziobowych stanowisk bojowych.
   -   Coś tam jest – zameldował Huang – Daleko z przodu.
   -   I ja to widzę – zgodził się porucznik – Czekają na nas z zasadzką.
   -   No to mamy przesrane – stwierdził dobitnie Mellish – Do najbliższej dogodnej pozycji, przy tamtym rozejściu, czeka nas krótki sprint.
   -   Poprawka, to oni mają przesrane – zaprzeczył Logan – Zapominasz, że im nie pomagają w celowaniu żadne serwomechanizmy ani komputer.
   -   Pozostaje dystans. Stąd nie będzie łatwo trafić. Poza tym, oni się nie wychylą, dopóki nie wejdziemy w korytarz.
   -   No tak, cholera – zaklął porucznik – Przecież to my chcemy tam wejść.
   -   To może wywabimy ich strzałami? – zaproponował Troy
   -   Idiota – skomentował krótko Reschke – To są kretyni, ale nie tacy, żeby tak po prostu wejść nam w linię strzału.
   -   Poślemy przodem Huanga i Mellisha – oznajmił Logan, wychylając się ostrożnie zza rogu i spoglądając w korytarz – Pobiegniecie do tamtego miejsca, gdzie odchodzą dwa pierwsze korytarze do dziobowych wież, my osłonimy was ogniem.
   -   Nie da rady, tutaj jest za wąsko – zaoponował Reschke – Ledwie zmieszczą się we dwójkę, a co dopiero żebyśmy mieli strzelać zza ich pleców.
   -   Ale tu trzeba się jakoś przedostać, cholera – mruknął porucznik – Nie ma innej drogi. Huang, ty idź przodem, Mellish tuż za tobą. We dwaj nie zmieścicie się w korytarzu, żeby iść dokładnie jeden obok drugiego.
   -   Posyła nas pan na odstrzał, poruczniku? – zapytał Marine – Może pociągniemy losy?
   -   Nie będzie, kurna, żadnych losów – odparł Logan – Dostaliście rozkaz. Kiedy ci dranie się wychylą, kucnijcie, żebyśmy mogli strzelać nad waszymi głowami. Padnijcie, jeśli będzie trzeba, po prostu to zróbcie.
   Huang i Mellish zawahali się, i na moment zapanowała pełna napięcia cisza. Marines patrzyli to na porucznika, to na dwóch pechowych żołnierzy.
   -   To jest rozkaz, szeregowy – powiedział oficer z naciskiem – Idźcie, my będziemy was osłaniać.
   -   Nie możemy rzucić granatu? – zasugerował Mellish
   -   Nie możemy – odparł Logan – Tutaj idą przewody energetyczne i gazowe. Jeżeli spowodujemy zapłon jakiejś instalacji, sami zginiemy. A jeśli rozwalimy system cyrkulacji powietrza, załoga w tej części okrętu się udusi.
   Szeregowi nie wyglądali na przekonanych. Porucznik, choć nienawidził tego, że musi narażać w ten sposób życie żołnierzy, zaczynał tracić cierpliwość.
   -   To jest rozkaz – powtórzył – Wykonać.
   Marines niechętnie skierowali się w stronę korytarza i ruszyli powoli naprzód. Logan dał pozostałym znaki, aby zajęli pozycje przy obu rogach i przygotowali broń. Przez kilka trudnych chwil panowała nieznośna, pełna napięcia cisza. Huang i Mellish stawiali kolejne kroki powoli i niepewnie, a porucznikowi i towarzyszącym mu żołnierzom, celującym w głąb korytarza i czekającym na pojawienie się Xizarian, palce zaczynały drżeć na spustach.
   Gdy minęła jeszcze jedna nerwowa chwila, wszystko potoczyło się lawinowo – Huang nagle opadł na kolana i pochylił się na tyle, na ile mógł, wydając z siebie ostrzegawczy okrzyk. W ślad za nim uczynił to Mellish, i obaj Marines otworzyli ogień przed siebie. Inni członkowie drużyny, w tym Logan, zaczęli strzelać ponad ich głowami, celując w narożniki, z których wychylały się już insektoidalne głowy.
   -   Ogień zaporowy! – zawołał porucznik przez interkom – Do przodu, i ogień zaporowy! Pratt, teraz ty idziesz ze mną, przygotuj się!
   Raptem spojrzał ponownie na odczyty sensora ruchu i zmroziło go.
   -   Moment, cholera – powiedział uniesionym głosem – Dwóch jest w tych pierwszych… o, do kur…
   Logan urwał, ujrzawszy, jak dwaj posłani przodem Marines wpadają na oczekujących na nich Xizarian, w bocznych korytarzach, w których mieli zamiar się ukryć. Huang, który szedł z przodu, nie miał szans na reakcję – insekt odtrącił lufę jego karabinu, przez co strzał, mający go uśmiercić, trafił w ścianę za jego odwłokiem, kolejnym uderzeniem przedniego odnóża roztrzaskał poliglesową osłonę hełmu, a następnie wbił drugie odnóże prosto w twarz człowieka, który zginął niemal natychmiast. Mellish miał odrobinę więcej szczęścia – zdążył odbić ciosy przeciwnika karabinem, a następnie wbił jego lufę w oponenta, przestrzeliwując go całego na wylot. Odwrócił się błyskawicznie, chcąc powalić Xizarianina, który uśmiercił Huanga, ale nie zdążył – kiedy jeszcze się odwracał, owad już mierzył w niego z przytroczonego do odnóża miotacza sonicznego, i oddał strzał. Trzeba było jeszcze kilku, żeby Marine padł na podłogę.
   -   Do diabła! – krzyknął Logan z wściekłością – Źle wymierzyliśmy tę pieprzoną odległość! Byli tam, czekali!
   Zaczął wraz z innymi strzelać w kierunku korytarza, wymieniając się ogniem z wciąż wychylającymi się zza narożników i oddającymi strzały Xizarianami. Nie zwrócił w porę uwagi na to, że Troy zajął niebezpieczną pozycję, stając pośrodku przejścia. Wykorzystał to insekt, który wcześniej zabił Huanga i Mellisha, wychylając się na chwilę zza rogu i oddając kilka strzałów z miotacza sonicznego. Dwa z nich trafiły Marine, który padł z krzykiem na podłogę. Błyskawicznie przypadł do niego Harrison, medyk drużyny.
   -   Wystrzelają nas tu wszystkich! – zawołał Reschke
   -   Mordy w kubeł! – warknął porucznik – Jesteście Marines, czy bandą żółtodziobów?
   Zamilknął na chwilę, żeby ochłonąć, po czym dodał:
   -   Powtarzamy ten sam manewr, tym razem ja i Pratt! Reschke, jeśli tego nie przeżyję, ty przejmujesz dowództwo, ale pamiętaj – macie się dostać na ten cholerny mostek!
   Sierżant skinął głową, a Logan spojrzał na kaprala Pratta.
   -   Przygotuj się, na mój sygnał – nakazał – Głowa nisko, na tyle, na ile możesz, i nie przestawaj strzelać. Reszta, ogień zaporowy na korytarz, kiedy wydam rozkaz.
   Przez długą chwilę porucznik zbierał się w sobie, po czym zawołał.
   -   Ogień zaporowy! Teraz!
   Czterech Marines jednocześnie ostrzelało korytarz i pozycje Xizarian, rozładowując zupełnie baterie w karabinach laserowych. Zaledwie ogień ustał, Logan zerwał się do biegu, gestem ponaglając Pratta.
   -   Szybciej, cholera! – warknął, unosząc karabin do strzału – Zanim te łajzy się zbiorą!
   Porucznik strzelał w biegu, chcąc zmusić obcych do pozostania w ukryciu i tym samym uniemożliwić im trafienie go, nim dobiegnie do bezpiecznego miejsca. Pratt biegł tuż za nim, również prowadząc ogień. Mimo to, jeden z Xizarian wychylił się, chcąc odpowiedzieć. Skończył z przestrzeloną głową.
   Zasilanie w bateriach wyczerpywało się szybko, zatem Logan przyspieszył kroku. Planował, że po prostu dopadnie bocznego korytarza i od razu zastrzeli ukrytego tam wciąż Xizarianina, zanim ten zdąży dopaść go z bliska. Szybkość insekta była więc dla niego dość przykrą niespodzianką – wyskoczył zza rogu wcześniej, niż porucznik się tego spodziewał, i niemal natychmiast odtrącił szturmowy karabin na bok, przez co strzał, który powinien przedrzeć się na wylot przez całe ciało obcego, chybił, podobnie jak wcześniej w przypadku Huanga. Logan zwolnił uścisk prawej dłoni na karabinie i sięgnął po pistolet, lecz zanim zdążył strzelić, Xizarianin wytrącił mu go z ręki. Owad naparł na niego mocno, odpychając krok wstecz, zupełnie odrzucając dzierżące broń ramię na bok, i gotując się do ciosu w głowę, takiego samego, którym powalił poprzedniego Marine.
   Skończyłoby się to źle dla porucznika Logana, gdyby nie obecność Pratta, który zanim jeszcze zajął bezpieczną pozycję za rogiem, oddał strzał w kierunku jego przeciwnika, poważnie go raniąc. Dowódca krzyknął z wściekłością, dodając sobie animuszu, po czym zdzielił oponenta z całej siły w głowę, wskutek czego chroniący ją egzoszkielet pękł. Xizarianin cofnął się, ledwo już trzymając na nogach, a porucznik wykończył go dwoma strzałami. Jednocześnie ruszył w końcu naprzód, odkopnąwszy wcześniej konającego pirata, w ostatniej chwili umykając przed strzałami z drugiego końca korytarza, okupowanego przez innych Xizarian. Ostatnia wystrzelona wiązka trafiła go, co prawda, ale tylko uszkodziła pancerz kombinezonu, nie naruszając chronionego nim ciała.
   -   Jesteśmy na pozycji! – zawołał przez interkom – Chang, Ender, teraz wy! Osłonimy was!
   Zmienił baterie w szturmowym karabinie, zwracając się teraz do Pratta.
   -   Na mój znak, otwórz ogień – zakomenderował – Wystrzelamy tych sukinsynów.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Marca 04, 2010, 04:27:57 pm
I takie akcje lubię najbardziej. Oby tak dalej. Bitwy kosmiczne mnie trochę nudzą, a to jest mega ciekawe.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 07, 2010, 08:25:29 pm
To nie bardzo, bo to opowiadanie na bitwach kosmicznych się skupia. Może po prostu postrzeliłem się lekko w stopę, wybierając jako bohaterów dowódców flot - opisywanie działania całych armii rodzi mniej emocji, niż przeżycia pojedynczego okrętu i pojedynczej załogi.

Next...
-----------------------------------------



* * *

   Drake odczuł nieskrywaną satysfakcję, gdy po opuszczeniu nadprzestrzeni dostrzegł, że baza piracka, będąca najwyraźniej kryjówką łupieżców, którzy ich pochwycili, znajduje się w stanie oblężenia. Chociaż okrętów terrańskich i soreviańskich było mniej, zdawały się wygrywać tę bitwę.
   Stojący wciąż obok niego dowódca grupy abordażowej piratów obserwował wydarzenia rejestrowane na głównym ekranie z równie wielką uwagą, jednak jego odczucia były dokładnie odwrotne. Henry zdążył się już do pewnego stopnia rozeznać w zachowaniach Xizarianina i teraz poznał, że zaczyna kipieć ze złości, podobnie jak wtedy, gdy bezskutecznie próbował zmusić komandora do uległości.
   -   Oho, triumfalny powrót – powiedział Drake sardonicznie – Chcieliście najeżdżać na innych, a teraz dla odmiany ktoś najechał na was. Ot, inna zabawa.
   -   Milcz – nakazał Xizarianin – Albo dopilnuję, żebyś nigdy więcej nie miał możliwości się odezwać.
   -   Pieprzenie – odparł Henry z gorzkim uśmiechem – Nie masz jaj, żeby to zrobić... bo jeśli to zrobisz, spotkasz się ze swoimi przełożonymi. Nie sądzę, żeby cię pochwalili, że ich pozbawiłeś obiektu przesłuchania.
   -   Zamknij się – insekt odwrócił się w stronę komandora, rozjuszony – Zamknij się, ścierwojadzie, bo ja cię zamknę tak, że nawet przez rurę cię nie będą mogli żywić.
   -   Nic mi, kurna, nie możesz zrobić – zadrwił Drake – Zresztą, po co to całe gadanie, skoro nie będzie żadnego przesłuchania. Zetrą tę waszą bazę na proch.
   Henry zaśmiał się histerycznie, ale jego śmiech urwał się gwałtownie, gdy silny cios Xizarianina powalił go na podłogę. Kopnięcie, jakie po tym nastąpiło, wydusiło komandorowi powietrze z płuc.
   -   Nie mogę cię zabić – oświadczył pirat – Ale nikt nie będzie miał nic przeciwko odrobinie tortur. Tak w ramach kary za stawianie oporu.
   Drake jęknął i usiłował się podnieść, ale następne uderzenie ponownie powaliło go na podłogę. Po chwili oberwał ponownie.
   -   Chcesz powiedzieć coś jeszcze? – zapytał łupieżca
   -   Idź do diabła – odwarknął Henry, a po chwili stęknął z bólu, kiedy otrzymał kolejny cios
   -   Bohater się znalazł – skonstatował Xizarianin – Zobaczymy, jak długo...
   Insekt urwał, ponieważ w tym momencie jeden z jego towarzyszy zbliżył się do niego, mówiąc do niego we własnym języku.
   -   Gdzie teraz są? – odrzekł lider łupieżców, dopiero teraz orientując się, że wciąż mówi przez translator; wyłączył go, a następnie podjął rozmowę w niezrozumiałym dla Terran dialekcie.
   Drake dźwignął się ciężko z podłogi, po raz kolejny przeklinając się za głupotę. Jego buta wcale nie poprawiała ich sytuacji, a przysparzała mu tylko niepotrzebnego bólu. Oparł się na konsoli pulpitu dowódczego, oddychając głęboko i obserwując swojego oprawcę. Jego rozmowa z podwładnym wyraźnie przybierała na gwałtowności i Henry nie wątpił, że dzieje się coś ważnego, bardzo dla łupieżców niekorzystnego. Po dłuższej chwili dowódca Xizarian wydał krótkie polecenie, przez co trzech spośród obecnych tu piratów opuściło mostek, przygotowawszy wcześniej broń.
   Lider insektów ponownie zwrócił się do komandora, na powrót włączając translator.
   -   Sprawiacie coraz więcej kłopotów – stwierdził, skupiając na Henrym spojrzenie swoich dużych oczu – Zdaje się, że przedziera się tutaj oddział waszych żołnierzy. Wybijają moich wojowników jednego po drugim.
   Komandor zaklął pod nosem. Rozmyślnie ignorował rozlegające się od czasu do czasu w interkomie wiadomości od Logana, licząc, że Xizarianie zbyt późno zwrócą uwagę na obecność jego żołnierzy. Wiedział jednak, że łupieżcy dość szybko się nimi zainteresują.
   -   Marines – powiedział dobitnie – Z nimi nie pójdzie wam tak łatwo. Zrobią z was miazgę.
   -   Może tak się zdarzyć, przyznaję – odparł Xizarianin – Wybili już większość mojego oddziału, a my nawet ich nie przetrzebiliśmy.
   -   To może rozważycie poddanie się? – zakpił Henry, a po chwili zachwiał się, gdy otrzymał następne uderzenie, które mimo swojej relatywnej słabości omal nie zwaliło go z nóg
   -   Niedoczekanie twoje – odrzekł pirat – Skoro to wasi żołnierze, pozostają pod twoimi rozkazami.
   -   Niewykluczone – Drake splunął krwią – I co z tego?
   -   Wydaj im rozkaz, żeby się poddali – nakazał insekt – Mają natychmiast złożyć broń i dołączyć do reszty jeńców. W przeciwnym razie, zostaniesz zastrzelony.
   -   Blefujesz – zaoponował odważnie Henry – Jestem wam, cholera, potrzebny, nie możesz mnie zabić.
   -   Stratę jednego z was, ścierwa, można zawsze odżałować. Najwyżej wyjaśnię później, że nastąpił mały wypadek przy pracy.
   Ponieważ Xizarianin nie doczekał się od komandora żadnej reakcji, po dłuższej chwili odbezpieczył miotacz i skierował jego lufę prosto w głowę człowieka.
   -   No, już – ponaglił go – Wydaj rozkaz.
   Drake z najwyższym trudem zachował zimną krew, na widok skierowanej prosto w niego śmiercionośnej broni. Jeden ruch insekta wystarczyłby, żeby Henry momentalnie zginął. Nie mając zamiaru ulec, a jednocześnie nie będąc w stanie wyrazić słowa sprzeciwu, komandor stał tylko, jak sparaliżowany, oczekując następnego posunięcia łupieżcy.
   Strzał nie nastąpił. Zamiast tego Drake został uderzony powtórnie.
   -   A więc tak – orzekł Xizarianin – Zawsze jest inne wyjście.
   Dał znak ostatniemu ze swoich przybocznych, po czym wspólnie z nim wycelował broń w znajdujących się na mostku załogantów. Henry wycedził przekleństwo.
   -   Poprzednim razem to wystarczyło, abyś usłuchał – stwierdził łupieżca – Teraz powtórzę groźbę. Albo posłuchasz mojego polecenia, albo ich wystrzelamy, jak ścierwa, którymi są.
   -   Sądzisz, że Logan posłucha mojego polecenia? – zapytał Drake, starając się zachować spokój – Nie jestem jego bezpośrednim dowódcą.
   -   Logan?
   -   To porucznik tych Marines.
   -   Na pewno usłucha, kiedy objaśnisz mu sytuację. Albo on i jego wojownicy natychmiast się poddadzą, albo ci ludzie zginą. Wydaj rozkaz.
   -   A kto wtedy będzie pilotował okręt? – Henry rozpaczliwie usiłował zyskać na czasie – Nie macie już dostępu do innych jeńców, wiem o tym.
   Xizarianin nie odpowiedział – zamiast tego, ku przerażeniu komandora, oddał strzał ze swojego miotacza, trafiając jednego z techników. Skoncentrowana wiązka fal dźwiękowych rozerwała skórę i mięśnie człowieka, który zawył z bólu. Jednocześnie dało się słyszeć ogłuszający hałas, który skłonił innych Terran do zasłonięcia uszu, kiedy rozproszone już fale rozniosły się po całym mostku. Postrzelony człowiek zginął szybko, na swoje szczęście – rezonans wywołany użyciem broni sonicznej powodował bowiem obrażenia wewnętrzne, co przydałoby mu dodatkowych męczarni, gdyby wciąż żył.
   Wszyscy na mostku przerazili się. Nietknięci technicy spojrzeli z trwogą na piratów, a gdzieś z boku dało się słyszeć stłumione „O Boże!” Barnesa. Drake zacisnął zęby ze złości i z frustracji.
   -   Koniec żartów – oznajmił łupieżca, a jego ruchy zaczęły zdradzać desperację – Nie będzie więcej targowania się. Zrób to natychmiast, albo wszyscy pożałujecie.
   -   Jeśli ich zabijesz – odrzekł Henry, równie zdesperowany, co insekt – Nie uratuje cię to przed Marines. Oni was wykończą.
   W chwilę potem komandor wciągnął z przerażeniem powietrze i ponownie chwycił się za głowę, próbując zagłuszyć nieco hałas. Kolejna wystrzelona wiązka z miotacza sonicznego uśmierciła jeszcze jednego załoganta. Pozostali zaczęli zrywać się z miejsc i rozglądać dookoła, jakby w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby się ukryć.
   -   Wy też nie chcecie umierać, człowieku – rzekł pirat – Nikt nie zginie, jeżeli usłuchasz polecenia.
   Powoli się poddając, Drake sięgnął po nadajnik interkomu. Wciąż jednak niechętny ulegania oprawcom, zrobił to powoli i z ociąganiem, przez co Xizarianie tracili kolejne cenne sekundy.
   -   No, już! – warknął łupieżca, i wydawało się, że translator po raz pierwszy wykrzesał z siebie emocje wyrażane przez owada
   W chwilę potem, co obudziło w Henrym nadzieję, Xizarianin zadarł głowę do góry i dotknął komunikatora na swojej głowie, wysłuchując wiadomości od innych łupieżców. To samo zrobił jego towarzysz – przez chwilę obaj nasłuchiwali, a z ich urządzeń łączności dobywał się głośny szum, z którego dawało się pomimo odległości wyłowić odgłosy walki. Potem wszystko ucichło.
   Dwaj łupieżcy przez chwilę spoglądali to na drzwi wejściowe, to na znajdujących się na mostku ludzi. Drake zrozumiał – Marines już tu zmierzali, a oni wahali się, czy podejmować kolejne nieudane próby zmuszenia komandora do uległości, czy też stawić opór żołnierzom. W końcu obydwaj zaklęli – bo dźwięki, jakie z siebie wydali, bez wątpienia były przekleństwami, chociaż translator nie był w stanie przełożyć ich na ludzki język – po czym skierowali się w stronę drzwi, otwierając je i wychylając się nieznacznie. Skierowali swoją broń w głąb korytarza prowadzącego na mostek, i zaczęli miarowo oddawać strzały.
   Trwało to dość krótko, a Drake nie był w stanie przewidzieć, jak się skończy. Jeżeli insektom uda się wystrzelać Marines, nim ci dotrą na miejsce, mogą jeszcze obrócić swoją sytuację w zwycięstwo. W korytarzu nie było dobrych pozycji osłaniających żołnierzy przed ogniem Xizarian.
   Raptem Henry wpadł na desperacki pomysł, dostrzegłszy pas przewieszony przez tułów lidera łupieżców. Wciąż była do niego przypięta kabura z pistoletem laserowym komandora, który został mu odebrany przez Xizarianina. Ten był zaś aktualnie pochłonięty walką. Insekty miały szerokie pole widzenia, z racji budowy swoich oczu, ale teraz Drake stał dokładnie za nimi, i nie widziały go.
   Komandor postąpił kilka ostrożnych kroków do przodu, sądząc, że nie może się już bardziej zbliżyć bez budzenia czujności łupieżców. Potem nagle, starając się nie wydawać żadnego dźwięku, tak szybko, jak tylko mógł, skoczył do przodu, omijając kończyny insekta, chwytając za wystającą rękojeść broni i wyrywając ją stanowczym ruchem.
   Wszystko wydarzyło się w ułamkach sekund. Xizarianie dysponowali znacznym refleksem, przewyższającym ludzki. Łupieżca nie wykorzystał jednak tej przewagi – kiedy zorientował się, co się dzieje, nie przerywając prowadzenia ognia w stronę Marines kopnął Drake’a jednym ze swoich odnóży, posyłając go na podłogę przy panelu dowódczym. Henry, choć siła uderzenia niemal go ogłuszyła, zacisnął kurczowo palce na broni i nie wypuścił jej z ręki. Kiedy wylądował na posadzce, natychmiast odbezpieczył broń i skierował ją w stronę insekta, celując w głowę. Xizarianin osłupiał tylko na chwilę, ale dało to komandorowi cenny czas na wymierzenie. W końcu strzelili niemal równocześnie, ale Henry zdążył to zrobić o ułamek sekundy wcześniej, szczęśliwie, i z racji niewielkiej odległości, jaka ich dzieliła, trafiając w oko owada i uśmiercając go. Pirat również zdołał wystrzelić, lecz chybił nieznacznie – strzał, który miał trafić w głowę Drake’a, trafił w dzierżącą pistolet laserowy rękę. Drake wrzasnął przeraźliwie z bólu, chwytając się za rozerwaną dłoń i czując jednocześnie silny ból w całym ramieniu, po którym rozprzestrzenił się rezonans – miał wrażenie, jakby popękały mu kości.
   Drugi z obcych odwrócił się, porzucając Marines i celując w Drake’a. Nie udało mu się jednak trafić, ponieważ w tym momencie Barnes rzucił się na niego, próbując go powstrzymać. Była to dzielna, lecz beznadziejna próba – insekt z łatwością go zatrzymał, a następnie odrzucił, posyłając na podłogę, na której oficer legł bez ruchu. Pirat chciał zastrzelić rozciągniętego na podłodze, wyjącego z bólu komandora, ale nie udało mu się to – w wyniku zamieszania zmienił swoją pozycję, odsłaniając się Marines. Zanim zdołał oddać strzał, wiązka z karabinu laserowego przeszyła mu głowę od tyłu. Martwy łupieżca zwalił się na posadzkę, przez chwilę jeszcze wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami.
   Henry nie był w stanie powstrzymać krzyku – ból był zbyt potworny. Wprawdzie nie otrzymał śmiertelnego trafienia, ale wcale go to w tej chwili nie cieszyło. Również widok wpadającego na mostek Logana – wyższego o ćwierć metra, niż zwykle, z racji noszonego zasilanego pancerza wspomaganego – nie stanowił dlań pocieszenia. Wszystko zagłuszała myśl o bólu, rozrywającym mu rękę.
   -   Harrison! – dało się słyszeć rozwścieczone wołanie porucznika Marines – Harrison, do ciężkiej cholery! Przyjdź tu natychmiast!
   Na mostku, ponaglany przez Logana, zjawił się Marine z czerwonym krzyżem na pancerzu. Medyk, przemknęło Drake’owi przez opętane bólem myśli, nim ten ukląkł przy nim, wyciągając injektor. Chwycił zmasakrowaną rękę komandora, i wbił mu w nią igłę, aplikując środek przeciwbólowy. Na to przynajmniej wyglądało, jako że potworny ból w kończynie jakby przytępiał, pomagając Henry’emu zapanować nad krzykiem i zacisnąć zęby. W minutę później ustał zupełnie, choć całe ramię było teraz zdrętwiałe.
   -   Dałem mu niezłe prochy – oznajmił medyk, zwracając się do Logana – Przez kolejne kilka godzin nie będzie czuł kompletnie nic.
   -   Możesz mówić bezpośrednio do mnie, Marine – wycedził Drake – To ja jestem tutaj, kurna, najstarszy rangą.
   Usiłował się podnieść, ale stwierdził, że nie jest w stanie tego zrobić.
   -   Jak powiedziałem, naszprycowałem pana silnym środkiem, komandorze – powiedział medyk, szykując już kolejny specyfik, tym razem jakiś stymulant – Takich rozległych obrażeń nie da się łatwo stłumić czymś bardziej subtelnym.
   -   Jak miło – mruknął Henry, spoglądając z trudem na swoją rękę, która nie przypominała już dłoni, lecz coś, co przeszło przez maszynkę do mielenia mięsa – W takim stanie nie mogę funkcjonować.
   -   Wszyscy cali? – zapytał głośno Logan, rozglądając się po pomieszczeniu
   -   Padły dwa trupy, a Barnes chyba jest nieprzytomny – stwierdził Drake, po czym dodał poirytowanym głosem – Co tak długo?
   -   No wie pan, komandorze – odpowiedział porucznik sardonicznie – Szukaliśmy przez jakiś czas rozwiązania dyplomatycznego i pokojowej możliwości zażegnania sporu. Dopiero po dłuższym namyśle uznaliśmy, że ich warunki nam nie odpowiadają.
   -   Szkoda, że to nie my wieźliśmy Olsena, poszłoby szybciej – warknął Henry
   -   Kogo?
   -   Nieważne, kurna – burknął Drake – Powiedz, jaka jest sytuacja na tej krypie? Daliście radę odbić jeńców?
   -   Oddział Sheparda większością już się zajął. Chyba wybiliśmy już wszystkie z tych pieprzonych robali.
   -   Radziłbym sprawić sobie implant w miejsce tej ręki – wtrącił Harrison, zakładając opaskę uciskową – Chociaż, jeśli umieścimy pana w lazarecie, może dam radę ją uratować.
   -   Nie będę teraz szedł do żadnego cholernego lazaretu – zaoponował Henry – Nie jesteśmy na Jarvisie, tylko na terytorium wroga. A tam wciąż toczy się bitwa.
   -   I co niby możemy zrobić? – odezwał się Grey, który najwyraźniej odzyskał już głos – Nie mamy żadnych sprawnych dział na okręcie, z silnikami też kiepsko.
   -   Mam to w dupie – oświadczył Drake z uczuciem – Chcę dostać raport na temat tego, co się tam dzieje, już.
   -   Te fregaty, co miały nas pilnować – rzekł jeden z ocalałych techników – Już ich tu nie ma.
   -   Ichnia dyscyplina – skwitował Henry – Całe szczęście, że to nie regularna flota. Gdzie oni teraz niby są?
   -   Dołączyli do bitwy z flotami naszą i jaszczurów. Nasi chłopcy ponieśli duże straty, ale chyba mają przewagę. Wcześniej wzięli w okrążenie większość tych robali…
   -   Powiedziałem, że to oni nie są regularną flotą – przerwał Drake – My tak, do cholery. Składaj meldunek, jak należy, albo ci osobiście wetknę jakieś niestandardowe akcesorium na ten twój niewyparzony jęzor.
   Henry przyłapał się momentalnie na fakcie, że odkąd zagrożenie minęło, błyskawicznie odzyskał cały swój cynizm, który wyparł wcześniejszą troskę o podkomendnych. Z jakiegoś powodu wywołało to w nim teraz cień zakłopotania.
   -   Przepraszam, panie komandorze – powiedział technik, tym razem bardziej oficjalnym tonem – Znaczna część floty xizariańskiej została wzięta w okrążenie przez nasze siły, i zniszczona. Teraz okręty nasze i soreviańskie zasadniczo walczą z niedobitkami, ale… – podoficer zawiesił głos
   -   Co „ale”? – ponaglił go dowódca
   -   Jest tu jeszcze dziesięć innych odczytów, panie komandorze. Te okręty nie biorą jeszcze udziału w walce, ale już obrały kurs przechwytujący.
   -   Co to za jedni?
   -   Xizarianie, panie komandorze. Osiem niszczycieli, krążownik, i pancernik.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Marca 08, 2010, 11:40:02 pm
Skupienie się na walkach kosmicznych to nie był postrzał w nogę, tylko wyrzucenie sprawnego kałacha :P Ogólnie jestem zachwycony tym jak przedstawiłeś postać Drake'a. Jego cyniczna pogarda wobec robala (pomimo tego że dostawał od niego kopy to doprowadzał go na skraj szału), a później bohaterskie poświęcenie zauroczyły mnie. świetnie przedstawiasz te psychologiczne sytuacje, a walki kosmiczne nie są aż takie złe.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 11, 2010, 10:49:08 pm
No, spróbuję wkleić teraz nieco większy fragment (edit: nie udało się).

BTW, kto poza Mardokiem to czyta?
----------------------------------------------------------------------



CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
UKŁAD MATTHIUS
SEKTOR GUVERA


   -   Wiceadmirale, oni się wycofują – stwierdził kapitan flagowy, obserwując monitory – Nieprzyjaciel wycofuje się w kierunku planety.
   -   Przecież widzę – mruknął Skawiński – Czekać na dalsze rozkazy i nie rozpraszać się. Skierujcie „Hydrę” na czoło awangardy. „Freja” i „Diament” mają się trzymać blisko nas.
   Po trwającej ponad kwadrans masakrze, bitwa zdawała się tracić początkowe tempo. Ostatnia faza potoczyła się po myśli wiceadmirała, i przyprawiła Xizarian o utratę znacznej części floty, kiedy pojawiły się okręty Aneliego, atakując z zaskoczenia i sprawiając, że atakujący z zamiarem okrążenia piraci sami znaleźli się między młotem, a kowadłem. Ta część bitwy trwała zaledwie kilka minut i zakończyła się zupełnym zniszczeniem jednej z grup floty xizariańskiej.
   To zaś spowodowało, że łupieżcy – pomimo poniesionych przez Terran strat – stracili praktycznie swoją dotychczasową przewagę liczebną. Skawiński nakazał kontynuować natarcie, włączając swoje okręty do niemal zupełnie wyniszczonej grupy awangardy, oraz polecając Aneliemu wesprzeć dwa pozostałe zgrupowania terrańskich okrętów. Sorevianie dołączyli zatem do grupy komodora Jacquesa, strzegącej lewej flanki – która musiała odeprzeć nagły atak nowej flotylli xizariańskiej, po tym, jak ta niespodziewanie wychynęła z nadprzestrzeni – oraz do grupy kontradmirała Kane’a – która walczyła na równi z wrogimi okrętami, jak i z usytuowanymi na orbicie Matthiusa V stanowiskami obronnymi.
   -   Nieprzyjaciel kieruje się na planetę, wiceadmirale – odezwał się kontradmirał Vasquez, którego okręt szczęśliwie pominęły zniszczenia wyrządzone w grupie awangardy – Przygotowujemy się do pościgu.
   -   Odmawiam – natychmiast odpowiedział Skawiński – Utrzymać flotę w obecnej formacji i czekać na wyraźne rozkazy.
   -   Wiceadmirale, oni się przegrupowują – Vasquez nie po raz pierwszy głośno i z uporem wyrażał swoją opinię, co wprawiało Skawińskiego w zdenerwowanie – Mogą się przygotowywać do kolejnego uderzenia.
   -   Myślę, że wydałem wystarczająco wyraźne instrukcje – stwierdził Daniel – Nie przerywajcie ognia, po prostu przejdziemy na daleki dystans ostrzału. I nie dajcie się wciągnąć w żaden pościg. Nie uciekną tak po prostu poza zasięg naszych dział.
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Wszystkie jednostki wroga zniszczone lub w odwrocie – zameldował podoficer na mostku „Hydry” – Blisko osiemdziesiąt procent nieprzyjacielskich eskadr myśliwskich zostało zlikwidowane.
   -   Poszerzyć formację grupy awangardy – nakazał Skawiński – Zmasować ogień na przegrupowujących się jednostkach. Wydać myśliwcom rozkazy, aby przeszły do kontrataku.
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Kończmy z tym – oświadczył Daniel złowieszczo, pozwalając sobie na uśmiech – Prześlijcie na „Anubisa” instrukcje, żeby uzbroili działa fuzyjne.
   Stojący na czele ciężki krążownik Skawińskiego ponownie otworzył jednocześnie ogień ze wszystkich dział, skupiając go na jednej z uszkodzonych fregat. Już po drugiej salwie mały okręt został dosłownie rozerwany na strzępy. Tak przynajmniej widział to Daniel oczami wyobraźni – choć zewnętrzne kamery miały znaczny stopień przybliżania obrazu, dający możliwość dostrzeżenia obiektów oddalonych o tysiące kilometrów, to teraz wiceadmirał obserwował przebieg bitwy na ekranie sensorów, gdzie wrogie jednostki były jedynie ikonami. To była walka bezosobowa w najczystszej postaci.
   Ponieważ Xizarianie wycofali się na orbitę Matthiusa V, dystans pomiędzy nimi, a Terranami, zwiększył się z kilkudziesięciu – a gdzieniegdzie nawet kilkunastu – kilometrów, do kilkuset. Niczego to jednak nie zmieniało, jako że okręty, dzięki używanej obecnie broni oraz systemom namierzania, mogły prowadzić ogień nawet na znacznych odległościach tysięcy kilometrów. Oznaczało to też, że łupieżcy mieli znikome szanse na ucieczkę z pola bitwy poprzez wycofanie się poza zasięg ognia terrańskich jednostek.
   -   Wiceadmirale, zbliżają się do nas nowe odczyty – powiedział nagle technik
   -   Nowe fregaty xizariańskie? – zapytał Skawiński, unosząc brwi
   -   To okręty łupieżców, ale ich sygnatura nie wskazuje na to, że są fregatami. Osiem jednostek średnich i dwie ciężkie.
   -   Położenie?
   -   Są na naszej wysokości względem płaszczyzny orbity, na godzinie dziesiątej. Pozycja: 672:366:405.
   -   Idą na lewą flankę – skonstatował Skawiński – To dlatego chcieli nas skłonić do pościgu. Liczyli, że odsłonimy skrzydło.
   -   Analiza sygnatur zakończona – mówił technik – Odczyty są nietypowe, ale komputer wskazuje, że jest to przypuszczalnie osiem niszczycieli nieokreślonej klasy, jeden ciężki krążownik i jeden pancernik.
   -   Co te okręty tam robią? – zastanowił się cicho wiceadmirał – Na co im ciężkie jednostki?
   Wciąż trwała wymiana ognia na średnim dystansie pomiędzy xizariańskimi fregatami, a terrańską flotą, jednak chwilowo zdawała się być gdzieś na uboczu w świadomości Daniela. Wobec szali zwycięstwa przechylającej się na stronę ludzi i jaszczurów, na dobre zapanował on już nad nerwami. Po dłuższej chwili chwycił mikrofon i nadał komunikat do Aneliego.
   -   Karimure, słyszy mnie pan? – zapytał
   -   Głośno i wyraźnie – odpowiedział nieludzki głos
   -   Też to odbieracie, na lewej flance?
   -   Nasze sensory dalekiego zasięgu są nie gorsze od waszych – stwierdził Aneli sucho – Mamy odczyty. Interwencja tych okrętów niczego nie zmieni, chyba że ten ich pancernik jest naprawdę potężny.
   -   Chcę, żeby pan przygotował swoje krążowniki, karimure, aby nam pomóc w odparciu tego ataku. Użyjcie tych waszych torped.
   -   Wiem dobrze, co powinienem zrobić – odrzekł chłodno Sorevianin – Po prostu utrzymujcie pozycje i informujcie nas o kolejnych posunięciach. My zrobimy, co będzie trzeba. Jeżeli te okręty sprawią kłopoty, odeślemy je do Kagara.
   -   Tylko nie zwlekajcie.
   Skawiński zacisnął szczęki, odkładając mikrofon.
   -   Prześlijcie rozkazy komodorowi Jacquesowi – rozkazał w końcu – Niech otworzą ogień w stronę nowych jednostek wroga, kiedy tylko będzie to możliwe, i meldują na bieżąco.
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Do wszystkich jednostek Grupy B oraz awangardy, powoli naprzód. Zmniejszać dystans do Matthiusa V, utrzymując prowadzenie ognia.
   -   Wykonać – kapitan flagowy przekazał rozkaz załodze okrętu – Główne silniki, jedna czwarta mocy.
   Przez „Hydrę” przebiegła charakterystyczna, ledwie odczuwalna seria wibracji, kiedy zapłonęły, od dłuższego czasu uśpione, dysze głównych silników. Niemal równocześnie wszystkie inne stojące na czele formacji okręty zaczęły się posuwać do przodu, zmierzając falangą w stronę broniących się coraz bardziej rozpaczliwie Xizarian. Okoliczna przestrzeń była już pełna lawirujących w próżni odłamków zniszczonych statków, fragmentów kadłubów i pancerzy. Wchodziły one niejednokrotnie w linię strzału terrańskich dział, które rozbijały je w pył.
   -   Mamy transmisję od komodora… – zameldował technik na mostku, ale nim skończył, został zagłuszony przez inny głos, który dobiegł z panelu dowódczego
   -   Wiceadmirale, tu grupa A! – Skawiński rozpoznał momentalnie głos Jacquesa – Wróg otworzył ogień! Podchodzą szybko i kierują się na…
   -   Wiceadmirale – włączył się Vasquez, ucinając komunikat od komodora – Zostaliśmy ostrzelani z dziesiątej.
   -   Co, do diabła… – mruknął Daniel, ponownie łapiąc za mikrofon – Grupa A, po prostu ich rozwalcie.
   -   Wiceadmirale, wróg dysponuje w pełni sprawnymi osłonami dużej mocy, a ich pierwsza salwa poważnie uszkodziła naszą artylerię – oznajmił Jacques – Biorąc pod uwagę doznane wcześniej zniszczenia, wartość bojowa okrętów z naszej grupy może się okazać niewystarczająca.
   -   Pięknie, po prostu pięknie – warknął Skawiński, po czym wydał rozkaz uniesionym głosem – Grupa awangardy, rozdzielić się. „Freja”, i dalsze okręty na lewym skrzydle, zmienić kurs. Lewo dwadzieścia.
   -   Sternik, dwadzieścia stopni w lewo – odezwał się kapitan flagowy
   -   Kontradmirał Vasquez z pozostałymi jednostkami, kontynuować natarcie – ciągnął Daniel – Grupa C kontradmirała Kane’a ma postępować z resztą. Karimure? – ostatnie słowo Skawiński wypowiedział przez komunikator
   -   Tak, wiceadmirale? – głos Sorevianina był chłodny i opanowany, co kontrastowało z z zachowaniem Daniela
   -   Zmieńcie pozycje – powiedział Skawiński, w złości ignorując fakt, że mówi tonem zbyt apodyktycznym – Cholera, po prostu nie stójcie tak z tyłu. Nasze okręty są w kiepskim stanie i potrzebujemy pomocy.
   -   Już się tym zajęliśmy – odrzekł Aneli – Za chwilę powinniśmy obejść Grupę A z zewnętrznej strony. Większość głównych wyrzutni na niszczycielach jest wciąż w trakcie przeładowywania, ale użyjemy artylerii Sivaronów.
   Skawiński nerwowo zmierzył wzrokiem monitory, obserwując obrazy z zewnętrznych kamer. Nieprzyjacielski pancernik i towarzyszące mu okręty były z pewnością doskonale uzbrojone – grad dobiegających od nich strzałów trafiał chyba wszystkie pobliskie terrańskie jednostki, poważnie je uszkadzając. W chwili, kiedy wiceadmirał patrzył, jeden z niszczycieli, podążających naprzód z resztą grupy awangardy, został nieomal przełamany na pół potężną eksplozją, w której zniszczeniu uległ reaktor.
   -   Psiakrew – warknął Skawiński – Za długo to już trwa. Do wszystkich jednostek, skoncentrować cały ogień na tym pancerniku.
   -   Większość okrętów już to zrobiła, wiceadmirale – odezwał się technik na mostku – Oni reaktywują osłony w błyskawicznym tempie, po każdym ich przeładowaniu. Nie jesteśmy w stanie wyrządzić poważniejszych szkód w kadłubie.
   -   Więc niech zmasują cały ogień! – zawołał Daniel – Oni niszczą nasze kolejne okręty! I tak ponieśliśmy już znaczne straty!
   -   Wiceadmirale, namierzamy nieprzyjaciela – z komunikatora dobiegł głos Aneliego – Utrzymujcie ostrzał na pancerniku, odpalamy z „Anteronai II” wszystkie głowice.
   -   Przyjąłem – potwierdził Skawiński nieco bardziej opanowanym tonem – Dalej, pokażcie im.
   Mówiąc to, Daniel szukał jednocześnie okrętu flagowego Sorevianina na ekranach transmitujących obraz z kamer oraz sensorów. Leciał na czele flotylli, która okrążyła grupę Jacquesa od lewej, przyjmując teraz na siebie większość ostrzału nań skierowanego, i prowadził ogień z całej posiadanej artylerii we wrogi pancernik, którego tarcze mimo to wciąż się odnawiały, blokując większość strzałów. Najwidoczniej była to unikalna jednostka, przy wyposażaniu której korsarze wykosztowali się na szeregowy system generatorów osłon, uzupełniających się wzajemnie. W normalnych warunkach używanie czegoś takiego byłoby nieopłacalne – sami Terranie montowali tarcze typu szeregowego wyłącznie na swoich pancernikach klasy Sentima, których było nie więcej, niż dziesięć – ale piraci mieli przecież tylko jeden taki okręt.
   Krótko po tym, jak Skawiński dostrzegł soreviański krążownik liniowy, z wyrzutni usytuowanych w jego dziobie zostały kolejno odpalone – w niewielkich odstępach – cztery znacznych rozmiarów torpedy.
   Wiceadmirał spojrzał teraz na sensory, z napięciem patrząc na zmierzające ku celowi głowice, reprezentowane na monitorze przez cztery krótkie kreski. Obawiał się, że z racji dużego dystansu, na jakim podjęto walkę, zostaną zestrzelone, nim trafią.
   Obawy owe okazały się jednak zbędne – dwie torpedy istotnie zostały zestrzelone w locie przez wrogą artylerię, ale dwie pozostałe przedarły się przez osłabione ciągłym ostrzałem osłony, wbijając w kadłub. Skawiński widział na jednym z monitorów, jak potężna, podwójna eksplozja, rozrywa nieprzyjacielski pancernik na strzępy.
   -   Wiceadmirale, nie odbieramy już odczytu wrogiego okrętu liniowego – zameldował technik, chociaż dowódca sam to wiedział
   -   I tyle go widzieliśmy – stwierdził wiceadmirał mściwie – Czas to zakończyć. Dajcie „Anubisowi” instrukcje, że jak oczyścimy orbitę i okolice Matthiusa V, może zacząć zagładę.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Marca 19, 2010, 04:48:52 pm
Nie jest źle z tymi bitwami kosmicznymi. Masz ciekawy styl pisania.
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 20, 2010, 01:35:47 am
Dobra, może tym razem uda się zmieścić trochę więcej

-----------------------------------------------------------------




* * *

   Zmęczony Satva manewrował z trudem, starając się zejść z celownika ścigającemu go soreviańskiemu pilotowi. Pojedynek z tym myśliwcem ciągnął się już od jakiegoś czasu, a walka przeniosła się z bezpośredniego sąsiedztwa terrańskiej floty do okolic poważnie uszkodzonej bazy orbitalnej na Matthius V – również z tego względu, że przetrzebione walką eskadry xizariańskie straciły zupełnie inicjatywę w poprzednim rejonie walk, a niedobitki, które by tam pozostały, narażałyby się na coraz skuteczniejszą obronę wroga.
   Wbrew swoim wcześniejszym oczekiwaniom, Satva wciąż żył, i wciąż powiększał swoją listę triumfów. Zestrzelił już osiem myśliwców terrańskich i jeden soreviański, ale kolejne zwycięstwa coraz mniej go cieszyły – zdawały się teraz tylko odliczaniem przed nieuchronnym końcem. Ten spotkał już większość jego towarzyszy broni – nawet Vris zginął jakiś czas temu, pozostawiając Satvę samego.
   Sivt, choć zmęczenie coraz bardziej go dekoncentrowało, nie poddawał się i nie dawał się zestrzelić ścigającemu go Sorevianinowi. Gad był dobrym pilotem, choć zapewne nie dałby rady Satvie, gdyby ten był w pełni sił. Walka z nim sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie miała zostać rozstrzygnięta – kilkakrotnie wchodzili sobie na ogon, i kilkakrotnie wymykali się ścigającemu. Obydwaj użyli przeciwko sobie rakiet, ale wszystkie z nich chybiły, zmylone wypuszczonymi przez pilotów wabikami, sprawiającymi, że pociski trafiały w nie, zamiast w myśliwce. Niewykluczone, że szala zwycięstwa przechyliłaby na stronę jaszczura, ze względu na doznane przez biomyśliwiec Xizarianina uszkodzenia, te jednak w większości się już zregenerowały, przez co maszyna odzyskała znaczną część swojej dawnej sprawności, a pod pewnymi względami – jak choćby trwałości żywego pancerza – był wręcz jeszcze silniejszy.
   Usiłując zdekoncentrować przeciwnika, Satva w ciągu chwili zredukował znacznie prędkość, a potem ponownie zwiększył ją do maksimum, zmieniając jednocześnie gwałtownie kurs. Przeciwnik nie dał się nabrać na tę sztuczkę, ale zareagował odrobinę zbyt późno, przez co zgubił łupieżcę. Sivt, próbując to wykorzystać, zbliżył się do orbitalnej bazy, której kadłub mógł stanowić dla oponenta swego rodzaju przeszkodę terenową.
   Gdy Sivt się zbliżył – mając świadomość, że Sorevianin ponownie podjął za nim pościg – na chwilę przejął się rozmiarami zniszczeń, jakie dotknęły stację. Praktycznie wszystkie stanowiska były zniszczone, a pancerz rozerwany w wielu miejscach. Było też mnóstwo ciał – członków załogi bazy, którzy zostali wyssani w próżnię przez wyrwy w kadłubie. Satvę ogarnął chwilowy szok, kiedy przypadkowo trącił skrzydłem swego biomyśliwca ciało jakiegoś Sivt, z rozerwanymi tchawkami i głową. Zaraz jednak się opanował, skupiając ponownie na staraniach ocalenia własnego życia. Tego zaś, jak ponuro oceniał, niewiele mu już pozostało. Przez komunikator wciąż napływały do niego transmisje z pola walki, które dawały jednoznaczny obraz sytuacji – zwycięstwo Terran.
   Seria strzałów z działek laserowych, która omal nie trafiła Satvy, otrzeźwiła go. Szybkim ruchem wykonał ostry skręt, a następnie zatoczył łuk, lecąc pod kadłub bazy. Wróg udał się w ślad za nim, nie przestając go ścigać. Sivt ufał, że pozostały tu jeszcze jakieś aktywne stanowiska lekkiej artylerii, które z tak bliskiej odległości mogłyby łatwo zestrzelić lub uszkodzić napastnika, ale zawiódł się – dostrzegł jedynie więcej zniszczeń. Z rosnącą rozpaczą, zbliżył się do kadłuba stacji jeszcze bardziej, lecąc teraz niebezpiecznie blisko niego i klucząc między zniszczonymi wieżyczkami i innymi elementami odstającymi od masywu opancerzenia bazy. Sorevianin, spełniając jego nadzieje, udał się w ślad za nim, czym popełnił błąd – znał bowiem gorzej tę stację i jej budowę. Usiłował więc podążać dokładnie za Satvą, chwilowo zaprzestając prób zestrzelenia go, a skupiając się bardziej na uniknięciu zderzenia. W pewnym momencie odpalił rakietę, ale ta zboczyła zanadto w górę, zderzając się w końcu z kadłubem bazy i eksplodując.
   Dostrzegłszy zgrupowanie kilku lekkich wież – czy może raczej wyrastających z masywu stacji pozostałości takowych – Satva natychmiast się nań skierował, niknąc w niedużej gęstwinie metalowo-organicznych konstrukcji. Zanim minął pierwszą z nich, zwolnił znacznie, pozwalając Sorevianinowi się zbliżyć. Ujrzawszy, że przemyka on między zniszczonymi wieżyczkami niemal równocześnie z Satvą, choć w pewnej odległości od niego, w pewnym momencie zmienił kierunek lotu. Zamiast przelecieć wprost przez zgrupowanie wieżyczek, skręcił gwałtownie niemal o dziewięćdziesiąt stopniu, oddalając się od swoistej fortecy w zupełnie inną stronę. Jaszczur spróbował powtórzyć ten manewr, ale naraził się natychmiast na zderzenie z jedną ze zniszczonych wież, przez co musiał zrezygnować.
   Uwolniwszy się od niego, Satva błyskawicznie wykorzystał szansę i sprawił, że role się odwróciły – teraz to on ścigał Sorevianina, starając się utrzymać go w celowniku. To jednak okazało się niełatwe – wrogi pilot dobrze manewrował, i pierwsza wystrzelona przez Sivt seria strzałów chybiła. Gad oddalał się szybko, podchodząc do krawędzi dolnej części kadłuba orbitalnej bazy. Kiedy już się tam znalazł, natychmiast zmienił diametralnie kurs, przelatując nad górny pokład i na dłuższą chwilę niknąc ścigającemu go Xizarianinowi z oczu. Satva zebrał się w sobie do kolejnego wysiłku, podejrzewając już, co zamierza oponent. Gdy również wynurzył się spod stacji, Sorevianin go nie rozczarował – w międzyczasie zrobił wąski skręt o sto osiemdziesiąt stopni, i teraz leciał prosto na niego, plując z działek. Sivt otworzył ogień niemal równocześnie z nim, pospiesznie starając się wycelować.
   Choć to Satva otrzymał pierwsze trafienie – co sprawiło, że podświadomie zaczął już czekać na śmierć – nie zaprzestał ataku. Jego determinacja została nagrodzona, ponieważ tylko pierwsza z wystrzelonych przez Sorevianina wiązek lasera sięgnęła celu w początkowej salwie. Xizarianin natomiast oddał trzy celne strzały, nie niszcząc wprawdzie wrogiego myśliwca, lecz poważnie go uszkadzając.
   Wciąż lecący sobie naprzeciw oponenci omal się nie zderzyli, kiedy wreszcie się wyminęli. Satva był spokojny – wiedział, że już pokonał jaszczura – i metodycznie wprawił w ruch macki-stery, nakazując biomyśliwcowi wykonać pełny skręt. Przeciwnik najwyraźniej nie był w stanie tego zrobić – wskutek uszkodzeń stracił widocznie całą zwrotność – lecz nadal usiłował uciec. Sivt syknął z satysfakcją, powoli i nieubłaganie biorąc płonącą maszynę na cel. Następnie otworzył ogień.
   Wykańczał przeciwnika wolno i mściwie, pojedynczymi strzałami w wyraźnych odstępach. Po ostatnim, piątym, myśliwiec wybuchł, rozpadając się na drobne fragmenty, które odleciały w głębiny próżni. Pośród nich Satva zauważył jednak coś jeszcze – wyglądało na to, że pilot zdołał się katapultować przed zagładą swojej maszyny, i teraz dryfował w przestrzeni wewnątrz kapsuły. Młody Sivt wahał się przez chwilę, ostrożnie zbliżając do ostatniej deski ratunku przeciwnika i biorąc ją na cel. W końcu jednak zdecydował się zwieńczyć swoje zwycięstwo, i dobił pokonanego pojedynczym strzałem.
   Satva wydał z siebie przeciągły syk, przepełniony poczuciem ulgi i triumfu. Głównie jednak tej pierwszej – wygrał, co prawda, po raz kolejny, lecz w tej sytuacji wyglądało to tylko i wyłącznie na opóźnienie nieuchronnego końca, nic więcej. Powiększanie ceny za swoje życie sprawiało mu co prawda niezaprzeczalną satysfakcję lecz pozostawało jedynie oddalaniem śmierci, która musiała w końcu nadejść.
   -   D’Tverni, czy mnie słyszycie? – dobiegł go głos z komunikatora, wyrywając ze stanu uniesienia – Wszyscy, którzy walczycie, wycofajcie się.
   -   Co takiego? – zapytał ktoś
   -   Zniszczyli „Silhevss” – oznajmił ponuro głos, który Satva w końcu rozpoznał jako Nerveseha, jednego z Nimid sprawujących wodzostwo nad ich ugrupowaniem – To już koniec. Już tego nie powstrzymamy – oni chcą zniszczyć wszystko. Uciekajcie z systemu, nie gińcie bez sensu.
   -   S’Vern, a co z wami? – odezwał się jeden z ocalałych dowódców roju, używając oficjalnego tytułu przywódcy
   -   Grupa dowodzenia zajmie większość tych Terran na jakiś czas, ale wy musicie to wykorzystać – odrzekł Nerveseh – Jak najszybciej się wycofajcie i opuśćcie system. Szukajcie schronienia w układzie Helios, jest tam jedno z mniejszych ugrupowań. Dołączcie do nich.
   Satva znał łupieżców z Heliosa II – był taki okres, kiedy ich dwie grupy ze sobą współpracowały. Nagle zaczęła się w nim tlić iskierka nadziei. Czyżby miał przeżyć? Czyżby miał kontynuować swoją walkę i wciąż odnosić w przyszłości zwycięstwa?
   -   Zróbcie to, D’Tverni – powiedział S’Vern, tym razem bardziej stanowczo – Już! Zanim będzie za późno!
   Wydanego przez herszta polecenia nie trzeba było dwa razy Satvie powtarzać. Spojrzał na swoje sensory, obserwując, jak znajdującą się w pobliżu, na orbicie Matthiusa, flota fregat, zmienia kurs. W chwilę potem nadeszła wiadomość o punkcie zbornym i teraz ocalałe pirackie okręty – myśliwce, szturmowce, tankowce i fregaty – zaczęły się masowo wycofywać z walki, uciekając zgodnie w jednym kierunku. Nie, nie uciekając, pomyślał Satva, nie znosząc tego określenia. Po prostu przeprowadzając odwrót.
   Zmienił kurs, podążając również do punktu zbornego z burzą emocji. Odczuwał radość z faktu, że przeżył, oraz z odniesionych dzisiaj przezeń zwycięstw, które nagle przestały w jego świadomości sprawiać wrażenie bezowocnych i bezproduktywnych. Z drugiej strony, paradoksalnie, przytłaczało go poczucie klęski – ludzie zaatakowali ich, i wygrali. Niedobitki floty Xizarian wycofywały się haniebnie z pola bitwy – Satva wciąż nie mógł się zdobyć na nazwanie tego ucieczką – a z ich dotychczasowej siedziby niebawem nie pozostanie nic. Na te emocje nakładał się żal, który powracał na każde wspomnienie towarzyszy broni z roju. Vris, Ritsa, Gevs – wszyscy oni zginęli. Wkrótce pojawiła się również złość i chęć zemsty. Satva poprzysiągł, że kiedyś weźmie odwet na Terranach, i zabije całe roje ich wojowników.
   Starając się uspokoić emocje, dołączył ostatecznie do reszty floty, która pod ogniem terrańskich okrętów zaczęła się przygotowywać do ucieczki w nadprzestrzeń.
   -   Powodzenia – było ostatnim, co D’Tverni usłyszeli od Nerveseha przed opuszczeniem układu Matthius

* * *

   -   Wiceadmirale, niedobitki floty xizariańskiej opuściły system – zameldował technik na mostku „Hydry”
   -   Niech to szlag – zaklął Skawiński – Namierzyliście koordynaty skoku?
   -   Uciekli do sąsiedniego systemu, wiceadmirale.
   -   Zanim tam będziemy, oni mogą w tym czasie wykonać następny skok gdziekolwiek – skonstatował Daniel z irytacją – Co z tym drugim zespołem okrętów?
   -   Nie odbieramy już żadnych odczytów, wiceadmirale. Zostali zniszczeni.
   Skawiński odetchnął, kiedy powoli docierało do niego, że bitwa się już skończyła. Wygrali. Chociaż część piratów zbiegła, zanim zdołano ich unicestwić, cała ich flota przestała istnieć – jedynym świadectwem, że niedawno się tu znajdowała, były zielonkawe fragmenty kadłubów i pancerzy zniszczonych xizariańskich okrętów, jakimi wypełniona była okoliczna przestrzeń oraz orbita Matthiusa V.
   Dostrzegłszy jednak pośród nich także wraki jednostek terrańskich, Skawiński przystąpił teraz do szacowania strat własnych. Z liczącej ponad osiemdziesiąt okrętów floty, zostało ich jedynie trzydzieści kilka, każdy z uszkodzeniami. Stracili niemal wszystkie swoje niszczyciele, oraz posiadane skrzydła myśliwskie. Najbardziej ucierpiała grupa awangardy, która prawie przestała istnieć, chociaż spełniła swoją funkcję – wytrzymała natarcie i nie dopuściła do zniszczenia okrętu inwazyjnego „Anubis”.
   Jedyne, co było w tej sytuacji jakimś pocieszeniem, to straty poniesione przez samych Xizarian, które były kilkakrotnie większe.
   -   Przystępujemy do wykonania następnej fazy planu – oznajmił Skawiński rzeczowym tonem – „Anubis”, wejść na orbitę Matthiusa V i zlokalizować naziemną bazę wroga.
   -   Tak jest, wiceadmirale – potwierdził podoficer komunikacji
   -   Grupa awangardy z Grupą B, postępować z „Anubisem”.
   Pośród uszkodzonych okrętów, ze zniszczonymi stanowiskami ogniowymi i z wyrwami w pancerzach, mierzący około sześciu kilometrów długości okręt inwazyjny wyglądał bardziej okazale, niż zwykle. W dolnej części jego kadłuba znajdowały się cztery ogromne działa, wystrzeliwujące pociski fuzyjne.
   -   Wiceadmirale, tu Grupa C – zgłosił się kontradmirał Kane – Zneutralizowaliśmy środki obrony bazy orbitalnej wroga, ale wygląda na to, że wciąż ma zasilanie i jest aktywna. Czy mamy ją zniszczyć całkowicie?
   -   Wstrzymajcie się – odrzekł Skawiński – Najpierw zniszczymy Matthius V. Zajmijcie pozycje w pobliżu i czekajcie na rozkaz.
   Wkrótce ujrzeli planetę w całej okazałości. Był to bez wątpienia jałowy świat, bez żadnych wyraźnych śladów, że poddano go jakimkolwiek procesom przystosowawczym, oraz bez własnej fauny, bądź flory. Jego powierzchnia miała pomarańczowo-brązowy kolor, a znajdująca się na niej baza piracka była z orbity niewidoczna, dopóki nie dokonano skanów, lokalizując ją, i nie skierowano nań zewnętrznych kamer, znacznie przybliżając obraz z nich transmitowany. Konstrukcja była stosunkowo niewielka i o nieregularnym kształcie. Jednak, jeżeli wierzyć Aneliemu, widoczne zabudowania stanowiły tylko niewielką część bazy, której zdecydowana większość znajdowała się pod ziemią.
   Ochronna warstwa skorupy planety nie stanowiła jednak absolutnie żadnej ochrony wobec dział fuzyjnych.
   -   „Anubis”, zająć pozycje i ognia – nakazał Skawiński – Strzał penetracyjny, pełna moc. Jedna salwa powinna wystarczyć.
   Wkrótce stał się świadkiem tak pięknego, jak i przerażającego widoku. W minutę po wydaniu przezeń rozkazu, okręt inwazyjny, ustawiwszy się burtą do masywu planety, wypalił w cel z dwóch ciężkich dział. Pociski fuzyjne, ciągnące za sobą czerwone smugi, nie trafiły bezpośrednio w bazę, lecz i tak uderzyły z potworną skutecznością, a całą planetą wstrząsnęła potężna – i, jak na ironię, absolutnie bezgłośna – eksplozja. Zniszczenia wywołane przez penetracyjny strzał z działa fuzyjnego były kolosalne – w miejscu wrogiej bazy ziała teraz potworna, wąska dziura, wyrwa w planecie, z której po pewnym czasie wypłynęła na zewnątrz magma z jądra. Od wywołanej bezpośrednio od trafienia wyrwy odchodziły wyraźne, ogromne pęknięcia. Strzał penetracyjny sprawił, że skorupa Matthiusa V pękła, niczym skorupka jajka.
   „Anubis” powtórzył bombardowanie, strzelając z dwóch pozostałych dział, ale była to przesada. Zniszczenia tylko dodatkowo się powiększyły i Skawiński odnosił wrażenie, że niewiele brakuje, aby planeta rozpadła się na kawałki, przemieniając w morze asteroidów.
   -   Wiceadmirale – rzekł podoficer komunikacji – „Anubis” pyta, czy mają ponowić bombardowanie orbitalne.
   -   Nie trzeba – odparł Daniel – Niech Jacques… to znaczy, komodor Jacques, wyśle swoje okręty na rekonesans i upewni się, że nie zostały już żadne naziemne bazy pirackie.
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Jest jeszcze jedna kwestia – stwierdził Skawiński, biorąc do ręki mikrofon – Grupa C, jesteście gotowi?
   -   Tak jest, wiceadmirale – odrzekł kontradmirał Kane – Czekamy na rozkaz.
   -   Możecie otworzyć ogień.
   -   Przyjąłem.
   Skawiński wypuścił z westchnieniem powietrze, pochylając się do przodu i opierając o panel dowódczy. Obserwował na jednym z monitorów obraz z kamery, pokazujący zespół Kane’a oraz otoczoną przezeń bazę. Ujrzał, jak stacja orbitalna eksploduje w wielu miejscach, trafiona salwą z dział terrańskich okrętów. Minęła krótka przerwa, po czym nastąpiła kolejna kanonada, powiększając zniszczenia i powodując, że fragment bazy oderwał się od reszty.
   -   Panie wiceadmirale – powiedział nagle jeden z techników, z wyraźnym szokiem w głosie – Tam są ludzie na pokładzie!
   -   Co ty chrzanisz? – Skawiński szybkim krokiem opuścił podest kapitański, i zszedł po schodkach do przedniej części mostka, dopadając stanowiska technika, który wpatrywał się w monitory rejestrujące obraz z zewnętrznych kamer – Pokaż to.
   -   Tam – wskazał technik, blady jak płótno, drugą ręką wciskając guzik zbliżenia obrazu – Dryfują w próżni. Ciała wyrzucone ze zniszczonych części bazy.
   Tak było. Skawiński zaniemówił z przerażenia, widząc, że pośród martwych ciał, jakie zostały wyssane ze stacji przez wyrwy w kadłubie, znajdują się ludzkie sylwetki. Dopiero teraz przypomniał sobie o czymś, czego wcześniej nie brał pod uwagę ani on, ani jego sztabowcy, wszyscy powodowani tym, że byli bardziej zainteresowani wygraniem bitwy. Otóż xizariańscy łupieżcy niejednokrotnie brali ludzkich jeńców na zdobytych statkach i okrętach, wykorzystując ich do niewolniczych prac w swoich bazach. Zniszczenie bazy orbitalnej oznaczało skazanie tych ludzi na śmierć.
   -   Wstrzymać ogień – powiedział Skawiński martwym głosem, by po chwili zawołać z frustracją – Wstrzymać ogień, do jasnej cholery! Natychmiast!
   Działa okrętów z flotylli Kane’a umilkły, a na mostku „Hydry” panowała przez długą chwilę grobowa cisza. Przerwał ją wiceadmirał.
   -   Wyślijcie rozkazy na „Anubisa” – rozkazał powoli, jakby sparaliżowany – Niech natychmiast przygotują dostępne jednostki Marines do abordażu. Zmiana planów. Musimy zdobyć tę stację.
   -   Ależ, panie wiceadmirale – odezwał się kapitan flagowy ze zgrozą – Ci jeńcy byli na pokładzie ich stacji orbitalnej… ich baza na powierzchni planety… ta, którą zniszczyliśmy… jeżeli tam byli, w takim razie my…
   -   Wiem o tym, do diabła! – przerwał Skawiński z pasją, po czym zaraz się opanował – Przerzućcie po prostu tych pieprzonych Marines do bazy i każcie im ją zdobyć. Mogą brać jeńców, jeśli uznają to za stosowne. Żadnych ofiar wśród ludzi.
   -   Wiceadmirale, mamy coś jeszcze – dobiegł Daniela zza pleców głos innego technika
   -   Co znowu? – oficer odwrócił się powoli, jak ktoś, kto całkiem poddał się nieszczęściu
   -   Odbieramy sygnał SOS od jeszcze dwóch okrętów. Sygnatura wskazuje na nasze niszczyciele klasy Vengo.
   -   Chyba nie są z naszej floty – stwierdził Skawiński, podchodząc do technika – Co to za  jedni? Nie możesz się z nimi skontaktować?
   -   Wygląda na to, że mają uszkodzony system łączności. Do nadania sygnału SOS użyli aparatury awaryjnej.
   -   Czy grupa A zakończyła już rekonesans? – zapytał głośno Daniel
   -   Tak jest, wiceadmirale.
   -   Więc niech się tym zajmą. Niech spróbują się z nimi skontaktować i sprawdzą, czy mogą z nami lecieć. Jeżeli nie, okręty z grupy A zajmą się przerzucaniem załogi na swoje pokłady.
   Skawiński odwrócił się powoli, powracając na swoje miejsce i czując, że jest już tym wszystkim bardzo zmęczony. Wcześniejsza satysfakcja ze zwycięstwa prysła bezpowrotnie, kiedy dotarło do niego, ilu ludzi nierozważnie zabili. Przeklinał się za fakt, że nie wziął tego wcześniej pod uwagę, myśląc o walce z Xizarianami i tylko o niej. Żałował, że nie może cofnąć czasu.
   -   Pozostałe jednostki, przygotować się do opuszczenia układu zaraz po tym, jak Marines zakończą akcję w bazie orbitalnej – powiedział, zabierając się do opuszczenia mostka okrętu – Ustalić koordynaty na Pluviusa. Koniec operacji.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mateusz w Marca 20, 2010, 01:48:32 am
Człowieku... Jak Ty znajdujesz czas żeby tyle tego napisać??O_O
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 21, 2010, 12:59:04 pm
A ty jak znajdujesz czas, żeby rozegrać po sieci tyle potyczek w StarCrafta? Się ma hobby, się znajdzie nań czas.

Kolejny fragment.
---------------------------------------------------



NISZCZYCIEL „FAJRERO”, KLASA VENGO
UKŁAD MATTHIUS
SEKTOR GUVERA


   -   Komandorze, chyba odebrali nasz sygnał – oznajmił technik na mostku – Zbliżają się.
   -   Świetnie – odrzekł Drake, stojący już na równych nogach, choć opierający się o panel dowódczy – Rozumiem, że sytuacja jest opanowana.
   -   Tak jest, panie komandorze. Wszystkie jednostki xizariańskie albo zbiegły z układu, albo zostały zniszczone. Zostały już tylko okręty nasze oraz soreviańskie.
   -   A zatem to by było na tyle – skonstatował Henry – Wszystkie systemy są w proszku i raczej nie doprowadzimy już „Fajrero” do portu. Przygotujcie się do opuszczenia okrętu.
   Drake odwrócił się do porucznika Logana, który wciąż stał obok w towarzystwie dwóch Marines. Byli też obecni wszyscy oficerowie oprócz Barnesa, odniesionego do lazaretu, kiedy był jeszcze nieprzytomny.
   -   Będą chyba musieli wejść do nas przez hangar – stwierdził Henry – Poruczniku, możecie zadbać o czystość terenu, żebyśmy nie musieli zmagać się podczas ewakuacji z tymi Xizarianami, którzy przeżyli?
   -   Tak – westchnął Marine – Choć nie sądzę, aby któryś przeżył. Przeszukaliśmy większość pomieszczeń, od dziobu po maszynownię, i odnaleźliśmy większość członków załogi, zabijając te robale, które stanęły nam na drodze. Cały okręt jest już chyba pusty.
   -   Dla pewności sprawdźcie jeszcze raz – nakazał Drake – I rozlokuj swoich ludzi wewnątrz hangaru.
   -   Tak jest – Logan zasalutował niedbale, na co Henry odpowiedział równie niedbałym salutem, wykonanym lewą ręką, jako że prawa do niczego się nie nadawała.
   -   Jeszcze jedno – powiedział nagle komandor, a kiedy Marine się odwrócił, rzekł – Nie podziękowałem wam za to, że nam uratowaliście skórę. Dziękuję więc.
   Mówił sucho i rzeczowo, bynajmniej nie tak, jakby miał to być komplement czy słowa pojednania. Porucznik skinął głową, ledwo dostrzegalnie się uśmiechając, po czym opuścił mostek. Drake odwrócił się i chwycił mikrofon interkomu, łącząc się z podoficerem medycznym w lazarecie.
   -   Mówi komandor – rzekł, naciskając guzik nadawania – Co z pierwszym oficerem?
   -   Wszystko jest w porządku – odpowiedział głos po dłuższej chwili – Jest już przytomny i ma sprawną rękę.
   -   Przygotujcie się do opuszczenia okrętu. Macie się za pięć minut stawić w hangarze.
   -   Tak jest, komandorze.
   -   Cartera i Pietta bierzemy ze sobą – orzekł Drake, mówiąc teraz o załogantach, którzy zostali zastrzeleni przez przywódcę piratów – Trupy tych insektów zostawcie, chyba że kogoś z was interesują jakieś pamiątki z podróży.


PANCERNIK „HORUS”, KLASA SENTIMA
SYSTEM SHAZAR
SEKTOR GUVERA


   -   Powodzenia, panie ambasadorze – powiedział młody oficer floty, stając przed Olsenem i salutując uroczyście – Wysyłamy z pańskim promem eskadrę myśliwców eskorty.
   -   Nie wydaje mi się, aby było to konieczne – odrzekł emisariusz, zabierając się do wkroczenia na pokład stojącego w hangarze wahadłowca
   -   Takie są rozkazy admirała.
   -   Tak, tak, rozumiem – ambasador machnął ręką, biorąc do ręki swoją teczkę i odwracając się – Miłego dnia – powiedział na odchodnym przez ramię
   Duży właz promu zamknął się, kiedy tylko Olsen – wraz ze swoją obstawą w postaci sześciu agentów Protektoratu – znalazł się w środku. Ambasador pospiesznie zajął swoje miejsce w fotelu, kiedy usłyszał od pilota komunikat, aby przygotować się do odlotu. Trwało to krótko, i już po chwili znajdowali się w przestrzeni kosmicznej, podążając ku planecie Shazar.
   Ambasador Horatio Olsen nie widział wiele przez mały iluminator w burcie promu, ale był w stanie dostrzec towarzyszące im myśliwce, oraz rozciągający się na tle masywu planety widok – były tam xizariańskie instalacje orbitalne, w tym zabudowania obronne najeżone uzbrojeniem, oraz dziesiątki, jeśli nie setki okrętów wojennych. Stanowiło to niezaprzeczalny pokaz siły obcego imperium, które, choć relatywnie małe, w ewentualnym konflikcie stanowiłoby przeciwnika, którego nie należy lekceważyć.
   Okręty Xizarian były podłużnego kształtu, a ich kadłuby miały dziwny, zielonkawy odcień. Olsen wiedział już o nich wystarczająco dużo, aby zdawać sobie sprawę, że wynika to z faktu, że opancerzenie tych jednostek było częściowo organiczne. Podobnie wyglądały jednostki pirackie, które zaatakowały ich podczas przelotu tunelem nadprzestrzennym, lecz okręty xizariańskiej marynarki wojennej stanowiły zdecydowanie bardziej okazały obraz, niż łupieżcza banda – były jednolitej budowy, skonstruowane według tego samego, określonego wzorca, podzielone wyraźnie na klasy i grupy. Podobnej jednolitości Olsen nie był w stanie się doszukać w pirackich fregatach, z których każda różniła się od innej.
   Raptem ambasador dostrzegł, że do eskorty terrańskich myśliwców dołączyły maszyny xizariańskie, trzymając się bardzo blisko jego środka transportu.
   -   Tu rój Davs – dobiegł z kokpitu nieludzki głos – Podążajcie naszym kursem, Terranie. Doprowadzimy waszego wysłannika na miejsce.
   -   Tu prom jeden-sześć-osiem, przyjąłem – potwierdził pilot, po czym dodał – Eskorta, wejść na nowy kurs i utrzymywać się blisko.
   -   Tu dowódca „Pająków”, przyjąłem, jeden-sześć-osiem.
   Olsen jeszcze przez kilka chwil obserwował to, co działo się na zewnątrz, ale jako że wkrótce zaczynali wkraczać w atmosferę planety, przestało to być możliwe. Rozparł się na powrót w fotelu, czekając, aż wylądują.
   -   Uwaga, potrzęsie nami – ostrzegł pilot
   Zgodnie z jego słowami, prom wpadł niebawem w silne turbulencje. Ambasador, nie przyzwyczajony do tego, zacisnął dłonie mocniej na oparciach fotela. Powtarzał sobie, że nie ma powodów do obaw, ale to było silniejsze od niego.
   Xizariańscy przewodnicy towarzyszyli im przez całą drogę do celu, doprowadzając do placówki dyplomatycznej na Shazar. Budynek ów, po prawdzie, bardziej przypominał pałac – znacznych rozmiarów architektoniczne cudo ze strzelistymi wieżami, otoczone rozległymi ogrodami. Te ostatnie oddzielały z kolei obiekt od otaczającego go, rozległego miasta – sięgającego horyzontów i pełnego sięgających nieba, przypominających iglice wieżowców, którym towarzyszyły mniejsze, o walcowatym kształcie. Prom wiozący Olsena przysiadł na lądowisku przed frontem budowli, w którym wyraźnie zarysowany był ogromny portal.
   Gdy ambasador opuścił prom, wraz z nie odstępującymi go na krok agentami, stwierdził momentalnie, że przed owym portalem stoją dwa równoległe, biegnące od podnóża budynku do lądowiska, szeregi insektoidalnych wojowników. Xizariańscy strażnicy, podobni z wyglądu do modliszek – co wskazywało na przynależność do kasty Sivt – formowali jak gdyby ścieżkę, której środkiem podążał inny insekt. Ten jednak różnił się od strzegących obiektu żołnierzy – miał człekokształtną budowę ciała, a dwa z jego czterech ramion były w atrofii. Mimo to, zdecydowanie był owadem – pokrywał go egzoszkielet, przyodziany w bogate, powłóczyste szaty. Twarz miał płaską, toporną i pozbawioną nosa, z osadzonymi w niej czarnymi oczami i czymś, co przypominało skrzyżowanie ust z aparatem gębowym insekta, i zdolne było – z tego, co wiedział Horatio – do artykułowania zarówno dziwnych dźwięków, składających się na języki poszczególnych kast Xizarian, jak i słów normalnej mowy.
   Obcy, niewątpliwie przedstawiciel kasty Nimid, zbliżył się dostojnym krokiem do Olsena, powodując u niego przekonanie, iż jest emisariuszem xizariańskiego rządu. Kiedy humanoidalny insekt znalazł się blisko, mierząc ambasadora spojrzeniem czarnych oczu, przemówił w esperanto.
   -   Terrański wysłannik, oczekiwaliśmy waszego przybycia. Jestem O’Sevite Vaeheis aen Sovkhen, reprezentuję Kombinat Shazaru.
   Chociaż głos był zdecydowanie różny od ludzkiego, Olsen ocenił, że należy on do przedstawicielki płci żeńskiej. Spędził trochę czasu, zgłębiając informacje na temat xizariańskiej rasy, zanim poleciał na tę misję. Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej się dowiedział, był fakt, iż w społeczeństwie Xizarian, w obrębie poszczególnych kast, na jakie się ono dzieliło, oraz w ogóle, obowiązywał matriarchat. Samice tej rasy, chociaż nieliczne, były większe i silniejsze od samców, które czuły przed nimi instynktowny respekt. Dotyczyło to zarówno stosunków wewnątrz kast, jak i tych poza takowymi – nawet samiec kasty Nimid, uznawanej za stojącą na szczycie społeczeństwa, stał niżej od samicy kasty Sivt. Oznaczało to, iż wszelkie odpowiedzialne funkcje oraz stanowiska kierownicze, w tym rządowe, piastowane były przez przedstawicielki płci żeńskiej.
   Dowiedziawszy się tego wszystkiego, ambasador mógł przewidzieć, przez kogo zostanie przyjęty. Ukłonił się niemal natychmiast.
   -   Dziękuję za przyjęcie – rzekł oficjalnie – Jestem ambasador Horatio Olsen, zostałem wysłany przez Radę GTF z misją dyplomatyczną.
   -   Ależ oczywiście – odparła Vaeheis – Proszę się udać ze mną. Strażnicy nie będą panu potrzebni, jest pan bezpieczny.
   -   Wolałbym jednak zatrzymać ich przy sobie – powiedział Olsen, starając się, aby nie zabrzmiało to obraźliwie
   -   Skoro pan sobie tego życzy.
   Ambasador ruszył naprzód, nie czując się zbyt pewnie. Wśród agentów Protektoratu znajdowali się co prawda bardzo skuteczni zabójcy, ale nawet oni nie mogli wskórać wiele w sercu potęgi obcej rasy. Horatio nie darzył Xizarian zbytnim zaufaniem – w końcu nie mieli żadnych powodów, aby traktować ludzi przyjaźnie.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Marca 21, 2010, 05:23:24 pm
No proszę, nie spodziewałem się że Drake i Harvey wyjdą z tej opresji:P
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 21, 2010, 06:04:47 pm
Hmm. Ja bym się spodziewał 8).

Liczyłem, że wkleję od razu resztę, ale znowu limit znaków na post mi to uniemożliwił. W związku z tym finałowy, króciutki fragment dam osobno.
Potem mógłbym się wziąć za nowy tekst, tyle że jak na razie stoi on raczej w miejscu. No i pierwszy jego fragment jest dość długi, więc bez double postingu chyba się nie obędzie.
-----------------------------------------------



* * *

   -   Wie pan, panie ambasadorze – zagadnęła Vaeheis – Że niegdyś w miejscu tych ogrodów znajdował się obóz jeniecki?
   -   Hmmm… doprawdy? – powiedział ostrożnie Olsen, nie wiedząc, jak zareagować
   -   Zgadza się. Było to również jedno z ognisk ogólnoplanetarnej rewolty z 3160 roku, według waszego pomiaru czasowego.
   -   Cóż… wiele się zmieniło od tamtego czasu.
   Bogactwo tutejszej roślinności oraz aura spokoju jakby kontrastowały z tym, do jakiego celu wykorzystywano pierwotnie to miejsce. W ogrodach okalających placówkę było dość duszno i parno. Olsen przechadzał się wytyczoną ścieżką z Vaeheis, konwersując, chociaż to ona mówiła przez większość czasu. Jak dotąd, wciąż nie przeszła do konkretów, jak gdyby rozmyślnie pomijając prawdziwy temat spotkania. To sprawiło, że ambasador na jakiś czas również o tym zapomniał, poświęcając uwagę obserwacji otoczenia. Ogrody były w kilku miejscach poprzecinane wąskimi rzeczkami i sztucznymi zbiornikami wodnymi, stale zasilanymi wodą spływającą z niewielkich wodospadów. Na brzegach rosły monstrualnych rozmiarów kwiaty – tak wielkie, że człowiek mógłby położyć się na nich w całości. Wyraźnie odcinały się one swoją jaskrawą barwą na tle ciemnozielonych, grubych liści. Wszystko wydawało się tu nienaturalnie powiększone względem swoich ziemskich odpowiedników. Pasowali do tego również poruszający się po ogrodach obcy, którzy sprawiali wrażenie przerośniętych owadów. Tu i ówdzie krzątali się uzbrojeni i umundurowani strażnicy z kasty Sivt, oraz pojedynczy osobnicy z kasty Vandian – uskrzydleni, stojący na dwóch nogach i korzystający z czterech chwytnych ramion – którzy zajmowali się najprawdopodobniej pielęgnacją tutejszej flory.
   -   Jeżeli przejdziemy do tamtej wysepki, będziemy mogli spocząć – rzekła Vaeheis, wyrywając Olsena z zamyślenia – Napije się pan czegoś? Może zje?
   -   Chętnie, dziękuję – odparł ambasador, czując, że byłoby niestosowne odmówić
   Kiedy znaleźli się na miejscu, i zajęli siedziska przy niewielkim stole – okrągłym i zdającym się wręcz wyrastać z podłoża, podobnie jak krzesła – Xizarianka odprawiła swoich strażników. Olsen po krótkim namyśle również rozkazał strzegącym go agentom Protektoratu się oddalić.
   -   Miło, że przyjęliście mnie z taką gościną – podjął, starając się być uprzejmy – Ale mimo to chciałbym wreszcie przejść do rzeczy. Moi zwierzchnicy ufają, że ureguluję z wami kilka istotnych kwestii.
   -   Wygląda na to, że wy, Terranie, nigdy nie umiecie czekać – rzekła Vaeheis, jak gdyby chłodniejszym tonem, niż wcześniej – Brak wam subtelności.
   -   Przykro mi, jeśli panią uraziłem.
   Xizarianka milczała przez chwilę, po czym ciągnęła już łagodniej.
   -   Skoro domaga się pan konkretów, bardzo proszę – powiedziała powoli – Już przedtem zapoznawaliśmy się z waszymi propozycjami, i nasze stanowisko nie zmieniło się wiele od tamtego czasu.
   -   Moi zwierzchnicy są tego świadomi – oznajmił Olsen – Wciąż jednak liczą, że z czasem zmienicie swoją bierną postawę w kilku kwestiach. Bądź co bądź, udało nam się zażegnać groźbę konfliktu w latach sześćdziesiątych tego wieku.
   -   Owszem, chociaż niektóre O’Sevite z Nae’seivl wciąż są zdania, że należało was wtedy zaatakować i wymusić bardziej korzystny dla nas pokój – skonstatowała Vaeheis – Wśród nas są nawet zwolenniczki poglądów jeszcze bardziej radykalnych, głoszące, iż należało was podbić, i nadal powinniśmy to zrobić.
   -   Rozumiem – odrzekł Horatio, a jego wcześniejsze obawy jakby ponownie dały o sobie znać – Mam nadzieję, że większość w Nae’seivl wciąż jest nam przychylna?
   -   Na szczęście dla was, tak. Doceniamy, jak bardzo opłacalne jest utrzymanie pokoju, przez wzgląd na technologie, które otrzymaliśmy od was w zamian.
   Owo zagadnienie wzbudziło w Olsenie myśl o Trójkącie Bermudzkim, na którą ambasador westchnął mimowolnie. Prawdą było, że Terranie udostępnili Xizarianom niektóre swoje technologie w zamian za utrzymanie pokoju, jednak wiele zdobyczy technologicznych obcy zagarnęli podczas inwazji na trzy daleko wysunięte terrańskie kolonie – Kronosa, Uranosa i Gaję – zwane potocznie, przez tych, którzy o nich słyszeli, Trójkątem Bermudzkim. Owe światy były mało znane i słabo zaludnione, a to przez wzgląd na fakt, iż stanowiły przede wszystkim bazy wojskowe oraz miejsca usytuowania szeregu tajnych laboratoriów, gdzie dokonywano najbardziej zaawansowanych prac naukowych w całej GTF. Opracowane tam wynalazki zostały w większości zniszczone przez uczonych i personel baz, nie chcących dopuścić, aby te wpadły w ręce zdobywających planety Xizarian, część jednak została i tak zdobyta przez insekty – między innymi technologia broni sonicznej oraz osiągnięcia w zakresie bioniki, których zresztą – jak na ironię – dokonano w oparciu o eksperymenty na samych Xizarianach. Przepadła jednak znaczna część znacznie bardziej zaawansowanych technologii, które przekazywane były obecnie tylko w plotkach i pogłoskach. Olsen słyszał już o najbardziej niewiarygodnym z wynalazków z Trójkąta Bermudzkiego – osławionej bombie grawitonowej, która według opowieści zdolna była do wytwarzania sztucznych czarnych dziur, przyciągających i unicestwiających całe floty.
   -   Cieszę się, że sytuacja jest relatywnie stabilna – powiedział w końcu Horatio – Ale moi zwierzchnicy kazali przekazać wam dalej idącą propozycję. Mianowicie, zawarcie stałego przymierza.
   -   Niestety, ale muszę odmówić w imieniu Kombinatu – rzekła niemal natychmiast Xizarianka – Nie wciągniecie nas w wojny przeciwko koalicji auveliańsko-ildańskiej. Takiej samej odmowy udzieliłam reprezentantom tych imperiów.
   -   Oni… składali wam podobne propozycje? – Olsen wychylił się do przodu na swoim siedzisku, rozszerzając oczy ze zdumienia
   -   Tak jest – potwierdziła spokojnie Vaeheis – Zresztą, oni również wiedzą o takich samych propozycjach, składanych przez was.
   -   Moi zwierzchnicy proponują korzystną ofertę… gotowi są nawet ustąpić z planet, które…
   -   Odpowiedź na tę propozycję brzmi: nie – przerwała Xizarianka – Niezależnie od tego, jak szczodra byłaby wasza oferta.
   -   Może jednak zechcecie rozważyć…
   -   W obecnych warunkach to bezcelowe – ponownie ucięła Vaeheis – Nie wykluczam, że nasze nastawienie w tej kwestii ulegnie zmianie, jeżeli nastąpią jakieś szczególne koniunkcje polityczne, ale w aktualnej sytuacji nie zamierzamy włączać się do konfliktu.
   Ambasador chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zaraz zrezygnował. Odpowiedź jego rozmówczyni nie pozostawiała wątpliwości co do ostateczności dezycji Kombinatu Shazaru oraz sprawującej nad nim władzę Nae’seivl – rady złożonej z przedstawicielek kasty Nimid. W tej chwili koło nich pojawił się jakiś Vandian w surowym, służbowym stroju, ściśle przylegającym do ciała, który postawił na stole tacę z dziwnym naczyniem, przypominającym dzban, oraz dwoma wysokimi szklanicami z nieokreślonego materiału. Insekt nalał gęstego płynu do obu szklanek, po czym oddalił się na skrzydłach.
   -   Skosztuj visetvy, ambasadorze – zaproponowała Vaeheis, biorąc swoją szklanicę i unosząc do góry – Za dalszy pokój pomiędzy naszymi rasami.
   Olsen zgodził się z Xizarianką i równocześnie z nią pociągnął z naczynia. Visetva była słodkawa w smaku i przypominała – choć i tak w niewielkim stopniu – miód pitny. Łatwo wchodziła i wprawiała w przyjemne otępienie.
   -   O ile się nie mylę, to nie jedyna sprawa, w jakiej pan przybył – stwierdziła Vaeheis, odstawiwszy szklanicę
   -   W istocie – rzekł krótko Horatio, który pozwolił sobie na jeszcze jeden łyk trunku, nim kontynuował – Druga, nie mniej istotna sprawa, to propozycja odnowienia traktatów handlowych, dla ułatwienia wymiany towarowej pomiędzy naszymi rasami. Zanim jednak do tego przejdę, chciałbym od razu omówić tę trzecią kwestię.
   -   Mianowicie?
   -   Piratów, którzy łupią statki w sektorze Guvera – powiedział dobitnie Olsen – Mimo że nasza flota wojenna w ciągu ostatniej dekady bardzo się rozrosła, wciąż mamy z nimi kłopoty i nie jesteśmy w stanie zapewnić dostatecznej ochrony konwojom. Niszczymy gniazda tych łupieżców, ale ze zbyt małą częstotliwością. Przypuszczalnie więcej ich powstaje, niż my ich unicestwiamy w tym samym czasie.
   -   Ach, tak – Vaeheis złożyła palce nad stołem w bardzo ludzkim geście – Rozumiem, że prosicie nas o pomoc w tej kwestii?
   -   Jak najbardziej – zgodził się ambasador – Chodzi tu o szeroko pojętą wymianę informacji pomiędzy naszymi wywiadami wojskowymi, wspólne przeprowadzanie zbrojnych akcji, i tym podobne.
   Olsen napił się jeszcze raz. Visetvę – zawierającą bez wątpienia alkohol, bądź podobną substancję – piło się wręcz niebezpiecznie łatwo. Jej wpływ łatwo się potęgował i Horatio zaczynał się wręcz zastanawiać, czy trunek nie ma również właściwości narkotycznych. Na tę myśl przeraził się, i przypomniał sobie momentalnie o ciążącej na nim odpowiedzialności. Przerwał picie, chcąc zachować w pełni trzeźwy umysł.
   -   Wiemy doskonale, że wasza flota handlowa również ma problemy z tymi piratami, a wasze organizacje kupieckie ponoszą duże straty – ciągnął – Ufamy przy tym, że z racji faktu, że tymi piratami są Xizarianie, lepiej wiecie, jak należy z nimi walczyć i gromadzić na ich temat informacje.
   -   Musimy dobrze przemyśleć tę propozycję, ambasadorze – odparła w końcu Vaeheis
   -   Co was wstrzymuje od błyskawicznego podjęcia decyzji?
   -   Mówiąc szczerze, opozycja w radzie – Xizarianka przybliżyła się nieco, mówiąc teraz pojednawczym, jakby konspiracyjnym tonem – Niektóre O’Sevite uważają, że udzielenie wam w tej kwestii poparcia nie jest dla nas korzystne. Ma pan rację, mówiąc, że nasze Sorny – czyli, jak to pan ujął, organizacje kupieckie – ponoszą straty materialne, co godzi w interesy kasty Hosvan i całego Kombinatu. Owe straty są jednak mniejsze, niż wasze. Ci łupieżcy są chciwcami, ale wielu spośród nich kieruje się również swego rodzaju kodeksem honorowym. Unikają ataków na statki xizariańskie.
   -   Rozumiem – rzekł Olsen ze spokojem, chociaż w myślach już czuł głęboki zawód; w gruncie rzeczy, spodziewał się podobnych trudności, żywił wszakże cichą nadzieję, że jednak nie nastąpią – Czy jest coś, co zachęci was do podjęcia decyzji?
   -   Sądziłam, że sam pan przedstawi taką propozycję.
   -   Pierwszym krokiem na drodze do porozumienia może być wspólne atakowanie tylko tych ugrupowań pirackich, które na równi atakują wasze, jak i nasze statki – zaproponował Horatio na rozgrzewkę
   -   Czy to jest propozycja, do której przedstawienia upoważnił pana wasz rząd?
   -   Mój rząd upoważnił mnie do negocjacji. Jestem tylko związany konsultacją z moimi zwierzchnikami przed zatwierdzeniem warunków.
   -   Obawiam się, że tego typu oferty muszą zostać wcześniej omówione w Nae’seivl. Co prawda reprezentuję większość, ale opinie w różnych kwestiach bywają zmienne.
   -   Ufam, że weźmiecie pod uwagę wspólne korzyści, jakie będzie niosła dla nas taka współpraca – rzekł Olsen, przybierając pojednawczy ton – Zniszczymy te ugrupowania, które przynoszą szkody nie tylko nam, ale także i wam, co powinno zadowolić opozycję w waszej radzie. Niewykluczone, że ten pierwszy krok na drodze do szerzej pojętej współpracy, pozwoli wam w późniejszym czasie zaakceptować tę ostatnią, nawet przez sceptyków.
   -   Rozumiem i podzielam pańskie przekonania, niemniej nie docenia pan wrogości, jaką darzą was, Terran, niektóre spośród O’Sevite.
   -   Czyżby było aż tak źle? – zapytał Olsen z niepokojem
   -   Po prostu chcę, aby nie pozostawał pan dogłębnie przekonany, że pańska oferta zostanie przyjęta pozytywnie – odparła ze spokojem Vaeheis – Ale niech pan też nie obawia się z drugiej strony zanadto o wynik dysputy.
   -   Mam nadzieję, że podejmiecie słuszną decyzję – oznajmił Horatio z pewną ulgą – Ta współpraca naprawdę wiele dla nas znaczy. Dla jej późniejszego rozszerzenia gotowi jesteśmy pójść na pewne ustępstwa.
   W tym momencie ponownie zjawił się Vandian, który wcześniej podał im visetvę – tym razem jednak niósł najwyraźniej całą ucztę.
   -   Czy może pan sprecyzować, o jakiego rodzaju ustępstwa chodzi? – zapytała Vaeheis, podczas gdy steward rozkładał na stole naczynia.
   -   Cóż, wciąż są technologie, którymi wy nie dysponujecie, a które skłonni jesteśmy wam przekazać – Olsen uśmiechnął się
   -   Podziwiam wasz spryt w wykorzystywaniu tej zachęty – skonstatowała Xizarianka – Ale osobiście, chciałabym pana ostrzec. Apetyt Kombinatu na wasze technologie wzrasta w miarę ich uzyskiwania. Na razie zadowalają się tymi, które z rozmysłem nam przekazujecie, kawałek po kawałku, ze względu na fakt, że nie będą dla was niebezpieczne w naszych rękach. Lecz nie minie wiele czasu, kiedy będą się od was domagać technologii militarnych.
   -   Prawdę rzekłszy, sami przewidujemy, że może tak się stać – wyznał Horatio – Ale skoro nawet pani wyraziła taką opinię, potraktujemy to tym poważniej. Proszę przyznać, czy otwarcie sympatyzuje pani ze zwolennikami kontaktów z GTF?
   -   Szczerze mówiąc, tak. Ale jestem zdecydowanie przeciwna idei przymierza. W pełni podzielam pogląd, iż nie powinniśmy angażować się w wasze konflikty, a to z pewnością niósłby ze sobą otwarty sojusz.
   -   Pojmuję. Niemniej, w kwestii dalszych ustępstw. Moglibyśmy…
   -   Widzę, że możemy przerwać tę rozmowę – wtrąciła Vaeheis, widząc, że Vandian, który przyniósł tacę z jedzeniem, rozłożył je już w całości na stole – Niech się pan teraz posili, może trochę odpocznie. Negocjacje nam nie uciekną, a jeśli się przeciągną, możemy pana i pańskich strażników bez problemu przenocować w placówce dyplomatycznej. Proszę skosztować tsavila, jego mięso jest podobne w smaku do tego z waszych zwierząt.
   Olsen chciał zaprotestować, ale zrezygnował, sądząc, że tylko urazi tym gospodarzy. Zastanawiał się, czy wszyscy Xizarianie podchodzą tak niefrasobliwie do kwestii związanych z polityką, czy miał po prostu do czynienia z osobliwym wyjątkiem – żadne prace naukowe o tym nie traktowały.
   Bardziej jednak jego uwagę zaprzątnął sceptycyzm Xizarian wobec zwiększenia ich współpracy oraz wrogość członkiń Nae'seivl. Nie zamierzał usprawiedliwiać swoich własnych pobratymców z przeszłości, bowiem wiedział doskonale, że wyrządzili obcym wielką krzywdę, niemniej ufał, że Xizarianie nie będą owej urazy chowali wiecznie. Krótka rozmowa z Vaeheis uprzytomniła mu, że zadanie, jakie przed nim postawiono, może się okazać o wiele trudniejsze, niż zakładano, a problemów z xizariańskimi piratami nie da się tak łatwo zlikwidować.


To be continued...
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Mardok w Marca 22, 2010, 03:23:45 pm
http://www.youtube.com/watch?v=Z1eFdUSnaQM&feature=player_embedded
patrz, zalazłem filmik ze Sthresianinem :P
Tak na temat samego opowiadania to myślałem że to już będzie trochę dłuższe twór niż pierwsza krew. Masz w planach pisanie książki, czy tylko opowiadaniami będziesz się zajmował?
Tytuł: Odp: "Niezdobyte drogi" - military SF
Wiadomość wysłana przez: Der_SpeeDer w Marca 27, 2010, 01:16:06 am
patrz, zalazłem filmik ze Sthresianinem :P

Tja, to chyba taki filmik z rodzaju "prawie jak...".

Tak na temat samego opowiadania to myślałem że to już będzie trochę dłuższe twór niż pierwsza krew. Masz w planach pisanie książki, czy tylko opowiadaniami będziesz się zajmował?

Przede wszystkim chcę doszlifować warsztat. Dopiero kiedy to zrobię, wezmę się za pisanie powieści i za próby wydruku.
Owszem, mam w planach pisanie książki, ale pierwsza próba się nie powiodła. Skrobnięta przeze mnie wcześniej powieść oczekuje gruntownego remontu.

No, czas kończyć...
-------------------------------------------------


CIĘŻKI KRĄŻOWNIK „HYDRA”, KLASA MINOTAUR
UKŁAD PLUVIUS
SEKTOR GUVERA


   Komandor podporucznik Henry Drake powoli poderwał się do pozycji siedzącej, poddając próbie sprawności swoją sztuczną prawą dłoń. Reagująca na bodźce i poruszająca poprawnie palcami, pokryta sztuczną tkanką skórną, wyglądała jak prawdziwa, choć z bliska dało się dostrzec detale, wskazujące, iż nie jest stworzoną naturalnie częścią jego ciała.
   -   I jak, komandorze? – zapytał stojący obok oficer medyczny – Wszystko w porządku?
   -   Przypuszczam, że gdyby coś było nie w porządku, zaraz byś to ode mnie usłyszał, podporuczniku – rzekł Drake zgryźliwie
   -   Doskonale. Jest pan zatem wolny. Wiceadmirał Skawiński rozkazał, aby się pan u niego zameldował, kiedy tylko opuści pan szpital.
   Łóżko w lazarecie „Hydry”, które zajmował komandor, znajdowało się tuż koło wejścia, a w drzwiach stał właśnie Barnes, opierający się o ścianę i oczekujący dowódcy. Kiedy Drake się zbliżył, jego pierwszy oficer powitał go przyjaźnie.
   -   Witaj, Henry. To znaczy, panie komandorze – rzekł z uśmiechem, salutując
   Komandor odsalutował Pierwszemu niedbale, spoglądając przed opuszczeniem lazaretu na zajmujących łóżka ludzi. Byli oni w większości wyraźnie wychudzeni, choć z dobrze zarysowanymi mięśniami. Z ich obliczy wyzierało skrajne wyczerpanie, wymieszane z ulgą.
   -   Co to za jedni? – zapytał Drake
   -   Więźniowie Xizarian – odrzekł Harvey – Marines ich odbili z bazy orbitalnej piratów.
   Dopiero teraz Henry zwrócił uwagę na wyraźnie zarysowane na szyi każdego z jeńców blizny – ślady po neuroobrożach – i wzdrygnął się na myśl o nich. Urządzenia owe, mające postać zakładanych na szyje metalowych obręczy, zdolne były do przekazywania bezpośrednio do układu nerwowego impulsów, wywołujących potworny, obezwładniający ból. Pierwotnie neuroobroże były wykorzystywane przez samych Terran wobec członków ras podbitych – w tym Xizarian – w okresie agresywnej ekspansji GTF we wszechświecie. Na ironię losu zakrawał fakt, że urządzenie, które ludzie stosowali do dręczenia innych ras, było teraz wykorzystywane przez jedną z nich przeciwko samym Terranom.
   -   Chodźmy – zarządził Henry, powoli opuszczając lazaret – Mam do ciebie kilka pytań.
   -   Pytaj – rzekł Barnes, krocząc u boku komandora
   -   Jak tam nasz stary niszczyciel? Rozwaliliście go?
   -   Nie – odparł Harvey – Wzięliśmy na hol, na rufowy promień ściągający.
   -   Że niby co? – Drake uniósł brwi
   -   Dokładnie tak. Ten żabojad, komodor dowodzący zespołem, który nam pomógł, nie uznał, aby konieczne było marnowanie sprzętu. Kiedy się dowiedział, że chciałeś spisać „Fajrero” na straty, strasznie się wściekł. Mówił, że nie będzie tolerował takiego marnotrawstwa i niekompetencji, że poda cię do raportu…
   -   Niech podaje – przerwał Henry – Mam to gdzieś. Co oni niby mają zamiar zrobić z tym niszczycielem? Ten okręt to wrak. Ledwie dociągnął na Matthius, a gdyby nie ten atak, robale zrobiłyby z nim jedyną sensowną rzecz: rozebrałyby go na części.
   -   Może to i dobrze, że się uparł, ten komodor – stwierdził ze spokojem Barnes – Odpowiadałbyś za stratę tej krypy, a tak, może ją doprowadzą do stanu używalności. Przecież nie ty będziesz za to płacił, tylko rząd.
   -   Tak, ale nienawidzę gnić w doku przez miesiąc lub dwa – prychnął Drake – Masz może wieści z Shazaru? Odnośnie tej misji Olsena?
   -   Coś na ten temat pisali w biuletynach, ale niewiele. Dopiero rozpoczęli grę wstępną.
   -   Grę wstępną – powtórzył Henry sarkastycznie – Brzmi to wszystko, i w gruncie rzeczy też wygląda… jak… ach, nieważne – komandor machnął ręką – No i co wiadomo jak na razie?
   -   Mniej więcej tyle, że Xizarianie nie są zbyt skorzy do pomocy. Nasz negocjator wysnuł propozycję bardzo ograniczonej współpracy przeciwko tym piratom, ale nawet…
   -   Ograniczonej? – przerwał Drake – To znaczy?
   -   Nie znam szczegółów. Napisali tylko, że „ograniczona”. I wygląda na to, że nawet do takiej formy współdziałania ciężko będzie tych z Shazaru nakłonić.
   -   Po prostu cudownie – Henry wyrzucił ramiona w powietrze – Głowę daję, że oni po cichu sponsorują tych piratów.
   -   Nie kracz, bo jeszcze się okaże, że faktycznie tak jest.
   -   I pewnie jest, niezależnie od tego, czy będę krakał, czy nie – burknął Drake, po czym rozejrzał się dookoła, jakby mógł przeniknąć wzrokiem metalowe ściany – Gdzie my w ogóle jesteśmy?
   -   Na pokładzie krążownika wiceadmirała… – zaczął Harvey z ledwo dostrzegalnym uśmiechem, ale komandor przerwał mu ze zniecierpliwieniem
   -   Dobrze wiesz, o czym mówię, do cholery – warknął – Nie mam nastroju na żarty.
   -   A czy miałeś na nie nastrój kiedykolwiek? – zapytał Barnes z teraz już bardzo wyraźnym uśmiechem
   -   Na pewno tamtego zimowego dnia, kiedy miałem jeszcze piętnaście lat – odparł Drake sarkastycznie – Możesz mi w końcu odpowiedzieć?
   -   To system Pluvius. Stąd wyleciała ekspedycja z zadaniem zniszczenia bazy piratów, którzy nas porwali. Okręty nasze i soreviańskie.
   -   No, tak – mruknął Henry z uznaniem – Sojusznicy, co się zowie, pchają się nawet tutaj. Muszą wciąż czuć się u nas jak u siebie, skoro ledwie kilkanaście lat temu…
   -   Daj spokój – uciął Harvey z rzadko u niego spotykaną irytacją – Narzekasz na nich przy każdej możliwej chwili.
   -   Widocznie tak muszę.
   -   Aha, Drake, chcę cię zapytać o jedną rzecz.
   -   Zazwyczaj w takiej sytuacji podwładny pyta o pozwolenie na swobodną wypowiedź, i podaje stopień – rzekł komandor cynicznie – Ale mów, o co chodzi.
   -   Nadal chcesz zabić tego, kto wpadł na pomysł z dawaniem nam Marines na pokład?
   Henry spojrzał na Pierwszego, który uśmiechał się od ucha do ucha.
   -   Powiedzmy, że jeszcze to przemyślę.


THE END